- Mówi się, że niektórzy lekarze mają syndrom Boga. Uważają, że jeśli kiedyś udało im się przeprowadzić trudny zabieg, to zawsze w podobnej sytuacji mogą podjąć podwyższone ryzyko. Nic bardziej błędnego! Często na sali sądowej mam o to do nich największe pretensje - mówi mec. Jolanta Budzowska, radca prawny, która zajmuje się sprawami poszkodowanych pacjentów.
Justyna Kaczmarczyk, Interia: Przychodzi pacjent do sądu. Znając historię jego choroby, jest pani w stanie określić, jakie ma szanse na wygraną?
Mec. Jolanta Budzowska: Poszkodowany pacjent nigdy nie jest bez szans. Zawsze jednak powtarzam, że nie ma oczywistej sprawy o błąd medyczny. Bardzo często przychodzą do mnie pacjenci i mówią: mój przypadek jest oczywisty i na pewno do wygrania. Na pierwszy rzut oka tak może się wydawać, ale rzeczywistość sądowa wygląda inaczej. O tym trzeba pamiętać. Staram się rzetelnie ważyć szanse.
Dziecko urodziło się niedotlenione, bo "matka była za chuda; matka była za gruba; matka za długo była na zwolnieniu lekarskim; matka za często chodziła do lekarza". Brzmią absurdalnie, ale to autentyczne, cytowane przez panią argumenty, które na sali sądowej padają w obronie szpitala.
- Szpitale walczą do końca. Nie ma woli ugody czy wyjścia naprzeciw potrzebom pacjenta. A taki poszkodowany często przyjąłby niższe odszkodowanie niż to, które finalnie może zostać zasądzone, o ile byłoby szybciej załatwione. Pacjent potrzebuje pieniędzy na rehabilitację, leczenie. Najczęściej chce zapomnieć o tym, co się stało, a nie sądzić się przez lata.
Jak przebiega taki proces w sprawie poszkodowanego pacjenta?
- W sprawie o błąd medyczny mamy do czynienia z procesem cywilnym, pozwany jest szpital jako jednostka organizacyjna, lekarze mają status świadka. To tacy świadkowie-nie świadkowie, występują poniekąd we własnej sprawie. W gruncie rzeczy lekarz zeznaje, czy postąpił jak należy.
W przypadku błędu medycznego dochodzi do konfliktu interesów na linii szpital-pacjent. Z jednej strony, lekarz czuje się niesprawiedliwie traktowany przez system, pracuje w pośpiechu przy ograniczonym budżecie. Nie czuje się winny, bo niczego złego nie robił umyślnie. Z drugiej strony, czasem jednak dochodzi do tego, że w polu operacyjnym zostaje materiał opatrunkowy, przetnie się podczas operacji organ, który nie powinien być naruszony. Czasem nawet pomylone zostają organy, które mają być usunięte! Np. wycięta zostaje lewa a nie prawa nerka. To nie są działania, którymi lekarz celowo chciałby wyrządzić pacjentowi krzywdę.
Ale ta krzywda zostaje wyrządzona...
- Wówczas poszkodowany ma prawo do rekompensaty finansowej. Szpital - czy jego ubezpieczyciel - powinien takie zadośćuczynienie zaoferować, czego z reguły nie robi, bo nie przyznaje się do błędu...
...I walczy do końca.
- Pamiętam taki przypadek: jedna z moich klientek po operacji w obrębie jamy brzusznej miała poważne dolegliwości, doszło do niedrożności jelit, zrostów. Po jakimś czasie stało się jasne, że w organizmie pozostało ciało obce. Zrobiono operację naprawczą i z brzucha pacjentki wyjęto materiał, tzw. okładzinę, która była używana podczas poprzedniej operacji. Wydawałoby się, że nie ma bardziej oczywistej sytuacji, jeśli chodzi o odpowiedzialność szpitala. W końcu obowiązkiem pielęgniarki instrumentariuszki jest przeliczenie narzędzi i użytych materiałów, np. gazików, a przed zamknięciem powłok brzusznych lekarz musi się upewnić, czy wszystko się zgadza.
Proszę sobie wyobrazić, że w tym przypadku, w opinii szpitala wystarczającym dowodem na to, że nie ponosi odpowiedzialności za błąd medyczny, był fakt, że w protokole pooperacyjnym ilość użytego materiału się zgadzała. Kolejnym argumentem, równie "logicznym", było powołanie się na wcześniejszą operację pacjentki. Owszem, moja klientka miała wcześniej wykonaną laparoskopię, ale podczas takiej operacji nie dochodzi do otwarcia powłok brzusznych. W dodatku tamta operacja także była wykonywana w pozwanym szpitalu.
Jaki był finał procesu?
- Proces wciąż trwa, toczymy go od kilku lat. Na tym przykładzie doskonale widać, jak absurdalna bywa linia obrony szpitala. Mimo że czasem mamy do czynienia ze sprawami oczywistymi, to w sądzie nic nie jest takie jasne i proste. Występują biegli, którzy - zdarza się - że wydają opinie w sprawach swoich kolegów.
Jak zostaje się biegłym sądowym?
- Może zostać nim niemal każdy, kto wykaże się wykształceniem w danym kierunku, rękojmią należytego wykonywania zawodu i znajomością tego, jak się sporządza opinie. To podstawowe wymogi. Nie trzeba wykazywać się wielkim doświadczeniem czy osiągnięciami. Biegłymi zostają często osoby, które traktują to jako dodatkowy zarobek, a niekoniecznie mają ku temu kompetencje.
Moim zdaniem, zdecydowanie lepiej jest na przykład w Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązuje system kontradyktoryjny i biegłych nie powołuje sąd, tylko wynajmują ich strony sporu. Każda z nich stara się, żeby to była osoba o najwyższych kompetencjach. Ci biegli wydają opinie niezależne. Jeśli są one sprzeczne, muszą obroniąć swoje tezy i to sąd ocenia, która opinia jest bardziej wiarygodna. U nas sąd musi przyjąć, że każdy wpisany na listę biegłych jest autorytetem w danej dziedzinie.
W jaki sposób sąd wybiera biegłego do sprawy? Bierze listę i wskazuje nazwisko?
- Dokładnie tak. Na przykład ten lekarz, bo sprawnie wydaje opinie. Nie ma znaczenia, że są one kiepskie, ale szybko wydane i zakończone jednoznacznym zdaniem: "w sprawie nie było błędu medycznego". Taki biegły to dla sądu skarb - sprawnie, szybko, jednoznacznie.
Sąd jest związany opinią biegłego?
- Sąd może oceniać opinię, czy jest logiczna, konkretna, ale nie może wkraczać w kwestie wiedzy specjalistycznej, bo to właśnie domena biegłego. Nawet jeśli sędzia ma swoją wiedzę medyczną, na przykład przeszedł artroskopię i wie więcej niż przeciętny ortopeda, który na co dzień nie przeprowadza takich operacji, a jest akurat biegłym w sprawie, to właściwie nie może weryfikować kwestii medycznych. Także "rozmywanie" odpowiedzialności rzutuje na wyrok.
Tak jak w przypadku wspomnianej przez panią sprawy niedotleniania dziecka?
- Oprócz ewidentnej przyczyny niedotlenienia dziecka, czyli opóźnienia cięcia cesarskiego, biegły usilnie wskazywał na inne teoretyczne współprzyczyny. Na przykład z faktu, że kobieta w czasie ciąży przebywała trzy miesiące na zwolnieniu lekarskim, wywnioskował, że mogło dojść do nieznanej infekcji, która - choć niejednoznacznie wykazana w dokumentacji medycznej - to zwolnienie spowodowała, bo przecież "ciąża sama w sobie to nie choroba". To absurd. Przecież ważny jest też komfort matki i przyczyną zwolnienia może być potrzeba spokojniejszego trybu życia, szczególnie jeśli wykonywana praca jest np. szczególnie stresująca. Takie opiniowanie może mieć dwojakie skutki. Albo doprowadzić do całkowitego uwolnienia szpitala od odpowiedzialności, bo sąd uzna, że w związku z teoretycznymi współprzyczynami nie można w sposób pewny wykazać, że to błąd szpitala spowodował szkodę na zdrowiu dziecka, orzecznictwo mówi o "przeważającym prawdopodobieństwie". Albo jest to odpowiedzialność częściowa, co się przekłada na zasądzone kwoty rekompensaty.
To momenty, kiedy w opanowanej pani mecenas budzi się oburzenie?
- Na sali sądowej staram się zachować spokój, tego wymaga ode mnie profesjonalizm. Ale jak każdy człowiek mam uczucia. Przyznam, że są sprawy, które zostawiły zadrę w moim sercu, bo biegły prezentował poglądy wręcz sprzeczne z aktualną wiedzą medyczną. A gdy sąd bierze pod uwagę to co on mówi, nawet jeśli mija się z prawdą - żeby nie powiedzieć bredzi - to mam poczucie bezsilności. Ale nie mogę się poddawać.
Nie jestem żądna krwi, nie kieruje mną wrogość do środowiska lekarskiego. Mam wielu przyjaciół lekarzy, ale uważam, że każdy pacjent powinien mieć prawo do rekompensaty za wyrządzoną szkodę. Gdyby szpitale były skore do podpisywania z poszkodowanym ugód, nie angażowałabym na siłę sądu. Jestem też przeciwna drodze karnej. Nie chodzi o to, by skazać lekarza, czy pozbawić praw wykonywania zawodu. Sedno mojej pracy polega na tym, żeby poszkodowany dostał rekompensatę, dzięki której miałby się za co leczyć. I żeby szpital czy lekarz wyciągnęli z popełnionego błędu wnioski, a kolejny chory już się w takiej sytuacji nie znalazł. Obserwuję, że sprawy o błędy medyczne poprawiają funkcjonowanie szpitali.
Zdarzyły się w pani karierze wyroki przełomowe?
- Bardzo ważna była decyzja sądu w sprawie kilkuletniego chłopca. Dziecko przeszło w renomowanej klinice operację, po której przedłużono znieczulenie dolędźwiowe. Pomyłkowo zamiast środka znieczulającego chłopcu podano kroplówkę żywieniową. Matka kilkukrotnie zgłaszała, że pompy alarmują, ale była ignorowana przez personel. W efekcie zniszczono rdzeń kręgowy dziecka, które zostało sparaliżowane od pasa w dół. Szpital utrzymywał, że takie powikłania się zdarzają, a kroplówka nie ma absolutnie żadnego związku z paraliżem.
Wytoczyliśmy proces. Naszym zadaniem było udowodnienie, że to właśnie kroplówka spowodowała uszczerbek na zdrowiu. Udało się. Było to wówczas najwyższe w Polsce zasądzone zadośćuczynienie: 650 tys. zł, blisko dwukrotnie wyższe niż poprzednia rekordowa kwota.
Najistotniejsze jest przełamanie sposobu myślenia sędziów. Bo jeśli ktoś nigdy nie doświadczył poważnej choroby własnej albo osoby najbliższej, to - mimo najszczerszych chęci - nie jest sobie w stanie wyobrazić ogromu cierpienia, jaki się z tym wiąże. Oczywiście, pieniądze nie załatwią sprawy, ale gwarantują pewien spokój, przynajmniej od strony materialnej.
Jak określić "aktualną wiedzę medyczną"? Pytam, bo to właśnie postępowanie według niej jest sztandarowym argumentem lekarzy, którzy sprzeciwiają się obowiązywaniu prawnych standardów medycznych.
- Wokół tego zagadnienia toczymy najcięższe boje na sali sądowej. Nie ma jasnej definicji "aktualnej wiedzy medycznej", choć leczenie zgodnie z nią to jedno z podstawowych praw pacjenta. Obowiązujące wciąż rozporządzenia dotyczące ciąży oraz porodów fizjologicznych i powikłanych a także łagodzenia bólu okołoporodowego wprowadzają pewne sposoby postępowania. Krok po kroku. Pojawiają się w nich jasne definicje: ile trwa pierwszy okres porodu, jak się ustala wiek ciąży... Te rozporządzenia były tworzone przez grupy fachowców na podstawie piśmiennictwa naukowego i doświadczenia tych ekspertów. Są zgodne z aktualną wiedzą medyczną.
W takim razie, gdzie problem?
- Lekarze mówią, że nie chcą tych wytycznych w formie rozporządzenia, bo to im wiąże ręce. To twierdzenie jest dziwne. Zakładając, że lekarze chcą działać z aktualną wiedzą medyczną, dostają gotowy instruktaż. Nie każdy przypadek jest książkowy, dlatego mogą w uzasadnionych momentach odstąpić od tego instruktażu. Muszą się jednak nad tym dobrze zastanowić i to uzasadnić.
A gdy tych rozporządzeń zabraknie?
- Obecnie łatwiej jest pacjentom rozliczyć lekarza, czy działał prawidłowo. Mogą wziąć do ręki rozporządzenie i analizować je niemal punkt po punkcie. Tego lekarze się boją. Gdyby kierowali się nie obawą, a interesem pacjenta, powinni być zadowoleni z tego, że obowiązują takie rozporządzenia. Brak tych przepisów powoduje sytuację bardziej względną. Lekarz nie będzie musiał swojej decyzji - odmiennej niż nazwijmy to "przepisowa" - głębiej uzasadniać.
Czy poszkodowani pacjenci chętnie wchodzą na drogę sądową?
- Nie, to bardzo trudna decyzja. Sprawy ciągną się latami, pacjenci muszą w tym czasie wracać do nieprzyjemnych, a często tragicznych przeżyć. Poza tym dochodzi niepewność wyroku. Nie jest też tak, że pacjenci chcą się wzbogacić kosztem szpitala, co jest częstym argumentem pozwanych placówek. Na kilkuset moich klientów nie znajdzie się ani jeden, który by nie mówił: oddałbym pieniądze, gdybym tylko mógł nigdy nie doświadczyć tego, czego doświadczyłem.
Co radzi pani pacjentom, którzy pozywają szpital, w którym muszą kontynuować leczenie?
- Takie przypadki zdarzają się, choćby w sytuacji, gdy to jedyna taka placówka w miejscowości. Najczęściej pacjent nie ma czasu, by poczekać, aż zakończy leczenie i potem wchodzić na drogę sądową. Wtedy mówię, że z moich doświadczeń wynika, że nie należy spodziewać się serdeczności, ale za to leczenie będzie bardzo rzetelne.
Jaką wskazałaby pani największą bolączkę polskiej służby zdrowia?
- Pośpiech. Związany jest z koniecznością pracy na wielu etatach, w różnych placówkach. Powoduje przemęczenie lekarzy i pielęgniarek, którzy nie są w stanie poświęcić pacjentom tyle czasu, ile powinni. Dobry wywiad z pacjentem, chwila zastanowienia się nad danym przypadkiem wydają się być medycznym elementarzem. Relacje z pacjentem oprócz wiedzy medycznej są oparte na intuicji. Dobry lekarz musi mieć dobrą intuicję, ale żeby jej mógł użyć, potrzebuje na to czasu.
Mamy bardzo dobrze wykształcony personel medyczny, ale pośpiech sprzyja pomyłkom i pogorszeniu relacji. Z pewnością łączy się to z brakiem pieniędzy. Ale czy same pieniądze przeznaczone na funkcjonowanie placówek ochrony zdrowia są w stanie usunąć tę bolączkę i sprawić, żeby lekarze i pielęgniarki mieli dla siebie i dla pacjentów więcej czasu? Nie wiem.
Rozmawiała Justyna Kaczmarczyk
Interia wspólnie z radiem RMF FM - w ramach akcji "Kto zadba o rodzące Polki" - upominają się o prawa kobiet i domagają się przywrócenia gwarantowanych przez państwo zasad opieki medycznej, które dawały im szanse na poród w godnych warunkach i zapewniały bezpieczeństwo. Wesprzeć inicjatywę może każdy. Jeśli nie zgadzasz się z nowymi przepisami, wejdź na naszą stronę prawodogodnegoporodu.interia.pl i wyślij list do posłów.