Europejska Agencja Kosmiczna nie może porozumieć się z lądownikiem Schiaparelli, który wczoraj spadł na powierzchnię Czerwonej Planety. Łączność zerwała się około 50 sekund przed zetknięciem z gruntem. Wygląda na to, że sonda mogła się rozbić. Mimo to, kierownictwo programu ExoMars nie mówi o porażce, ale o sukcesie. Czy słusznie? To zależy od punktu widzenia. Wydaje się, że ESA ma trochę racji, ale też... trochę jej nie ma.

REKLAMA

W ramach misji ExoMars w stronę Marsa poleciały wspólnie dwie sondy, pojazd Trace Gas Orbiter (TGO) i lądownik Schiaparelli EDM (Entry, Descent & Landing Demonstrator Module). Oba próbniki rozdzieliły się w niedzielę po to, by jedna mogła lądować na powierzchni Marsa, a druga weszła na jego orbitę. Zebrane dane wskazują, że TGO wykonał poprawny manewr, jest na właściwej orbicie i pracuje normalnie. Wszystko wskazuje więc na to, że będzie w stanie wykonać dwa zadania, które mu postawiono.

Po pierwsze chodzi o pomiary gazów śladowych w atmosferze Marsa, których wyniki mogą pomóc w poszukiwaniu tam śladów życia. Druga istotna sprawa to przekazywanie na Ziemię sygnałów z lądownika. Tę część misji TGO wykonał, przekazując do centrum kontroli lotu te dane z lądownika Schiaparelli, które ten zdążył wysłać, zanim zamilkł. ESA ma nadzieję, że w ten sam sposób TGO będzie przekazywać dane z lądownika i łazika, które w ramach drugiego etapu misji ExoMars mają polecieć na Czerwoną Planetę w 2020 roku. Tę część misji można z pewnością uznać za sukces. To dopiero druga po Mars Express Europejska sonda, która z powodzeniem weszła na orbitę Marsa.

W przypadku lądownika Schiaparelli sprawa jest bardziej skomplikowana. Na obecnym etapie wydaje się, że uległ rozbiciu, co oznacza, że jego misja zakończyła się niepowodzeniem. ESA jednak i tu mówi o sukcesie twierdząc, że mimo wszystko otrzymała najistotniejsze dane, których oczekiwała. O co chodzi? Schiaparelli, jak samo oznaczenie EDM wskazuje, to moduł demonstracyjny, którego podstawowym zadaniem miało być testowanie nowej procedury lądowania. Jeśli nawet się rozbił, zdaniem ESA nie oznacza to klęski, bo dane dotyczące lotu i funkcjonowania poszczególnych elementów aparatury przesyłał do mniej więcej 50 sekund przed upadkiem. Test się więc odbył, a dodatkowe pomiary, zaplanowane na powierzchni nie były już tak istotne.

Przeanalizowane do tej pory dane wskazują, że przez większą część trwającej około 6 minut procedury lądowania, wszystko przebiegało normalnie, w tym otwarcie spadochronu i odstrzelenie osłony termicznej. Problemy pojawiły się w chwili odrzucenia spadochronu i włączenia silniczków hamujących. Wygląda na to, że działały one zaledwie kilka sekund, znacznie krócej, niż planowano. Nie wiadomo jednak na razie, na jakiej wysokości się wyłączyły.

Niechęć ESA do przyznania się do porażki w sprawie Schiaparellego można nawet zrozumieć. Europejska Agencja Kosmiczna doświadczyła tu bowiem podobnej wpadki w 2014 roku. Podczas uznanej - i słusznie - za wielki sukces misji sondy Rosetta, też nie udało się bezpiecznie posadzić lądownika na jądrze komety 67P. Próbnik Philae parę razy się odbił, "nakrył nogami" i w końcu wylądował pod skarpą, która uniemożliwiła mu zasilanie z baterii słonecznych. Przypadek Schiaparellego - jeśli ostatecznie okaże się, że uległ rozbiciu - potwierdziłby, że z lądowaniami na obcych ciałach niebieskich ESA ma jeszcze problem.

Kierownictwo misji, pytane przez dziennikarzy o wpływ jaki twarde lądowanie Schiaparellego może mieć na rozpoczynający się w 2020 roku drugi etap programu ExoMars, zapewnia, że niewielki. Na zdrowy rozum jednak, jeśli znacznie cięższy lądownik z łazikiem ma wtedy opaść na Czerwoną Planetę według tej samej procedury, trudno do końca dać temu wiarę.