Słowacki festiwal Pohoda świętował w tym roku pełnoletność. Gwiazdami 18. edycji imprezy, która w dniach 10-13 lipca odbyła się na lotnisku w Trenczynie, były "legendy": Kraftwerk, Suede oraz The Afghan Whigs. Muzycznych festiwali nie ocenia się jednak zazwyczaj w kontekście znanych headlinerów, tylko przez pryzmat osobistych odkryć. Słyszeliście kiedykolwiek o hiszpańskiej kapeli Seward lub włosko-francuskim duecie Putan Club? Spodziewajcie się ich wkrótce na katowickim Off Festivalu!

REKLAMA

Dodatkowym atutem Pohody jest jej prorodzinny charakter. W odróżnieniu od podobnych imprez muzycznych w Polsce - gdyński Open'er i katowicki Off są tu akuratnymi punktami odniesienia - na słowacki festiwal można spokojnie pojechać z dziećmi. O tym, jak spędzili wakacje, z jakimi wiązało się to wyrzeczeniami i czy w następnym roku, kiedy ich pociechy będą o rok starsze, ponownie wsiądą w samochód i udadzą się do Trenczyna, opowiedzieli w łączonej relacji Tomaszowie: Balawejder (RMF MAXXX) i Bielenia (INTERIA.PL).

Dmuchany krokodyl i Kosa z Nosa w namiocie (oraz Kraftwerk ośmieszający Coldplay) W tym roku na Pohodzie dało się zauważyć spore zmiany. Dotyczyły one nie tylko organizacji festiwalu, ale i sposobu w jaki spędziliśmy czas na najlepszym festiwalu w tej części Europy.

Zmienił się też teren festiwalowy. Kryzys w organizowaniu takich imprez można było zauważyć tydzień wcześniej na Open'erze i nie ominął on również Słowacji. Szef Pohody - Miso Kascak, nie zaklina jednak rzeczywistości i przyznał otwarcie w wywiadzie dla festiwalowej gazety, że zmiany są spowodowane tym, że dla takich imprez nadchodzą trudne czasy. To, że nie można wynieść piwa ze strefy prasowej, zbądźmy wymownym milczeniem. Kaucja za wykonane z solidnego plastiku kufelki na początku wzbudziła spore kontrowersje, ale po kilku chwilach okazało się, że to genialny sposób na utrzymanie całego lotniska w idealnym wręcz porządku. Dzięki temu mogliśmy delektować się muzyką na zielonej trawce, nie skażonej śladową choćby ilością plastikowego odpadu. Jak najbardziej rozumiemy, ale jednego Miso Kascakowi wybaczyć nie możemy: w tym roku zlikwidował wesołe miasteczko!

Jeśli wydaje się wam, że pakowanie się z dzieckiem na 3-dniową imprezę na 30 tysięcy osób to misja samobójcza, to znaczy, że nic nie wiecie o Pohodzie. Dzieci do 12. roku życia mają na festiwal darmowy wstęp, wjeżdżając na parking, stewardzi kierują nas na parking dla VIP-ów (żeby nam było łatwej z bagażami). Namioty rozbijamy nie na regularnym polu namiotowym, z mnóstwem nietrzeźwych, śpiewających i chętnych do nawiązywania nowych znajomości lokalnych piękności - któż by się pisał na mieszkanie w takim siedlisku pokus! Rozbijamy je w specjalnie wydzielonej strefie dla rodzin z dziećmi. Żadne wydekoltowane 20-latki nam nie przeszkadzają, za to możemy z dzieckiem wykąpać się pod ciepłą wodą i skorzystać z regularnych toalet, a nie jakichś tam toi toi. Strefa dla dzieci jest umieszczona w sercu festiwalu, dzięki czemu każda ze scen jest o rzut beretem i nie trzeba pokonywać hektarów, jeśli maluch sobie przypomni, że właśnie nie wziął ze sobą ulubionego resoraka, bez którego nie jest w stanie obejrzeć żadnego koncertu.

Groźba nawiązywania międzynarodowych kontaktów z tubylcami płci pięknej została zażegnana. W pierwszym dniu imprezy kusiły jednak jeszcze panie z Deap Valley. Duet brudnych rock'n'rollowych dziewczyn - gitara i perkusja. Prawie jak White Stripes, ale Jack White ładniejszy i jakiś taki bardziej wyuzdany... Nie zagościliśmy na ich występie zbyt długo, bo maluch jednego z nas chciał posiedzieć w "małym domku który właśnie dla niego zbudowałem", potocznie zwanym namiotem. "Chodź tato, będzie super i nie będzie tak głośno!" - miał szkrab racje, dźwięki koncertu seksownych dziewczyn ze Stanów ledwie były słyszalne...

Wybranie się na koncert Band of Skulls okazało się niemożliwe - chłopiec odkrył Kids Park z siedmioma dmuchanymi zamkami, ściankami wspinaczkowymi, trampolinami i - creme de la creme - wielkim dmuchanym krokodylem, który za pomocą pneumatycznego mechanizmu pożerał dzieci dziesiątkami i po chwili wydalał, by znowu je zeżreć. W czasie, gdy dziecko było trawione po raz kolejny przez zielonego gada, jeden z nas zajrzał jednak na Orange Stage - drugą co do wielkości scenę festiwalową - na występ Brytyjczyków z Band of Skulls .

- Nazwa zespołu była na tyle zaj***sta, że nie mogłem sobie odpuścić tej przyjemności. Ciężkie bluesowe riffy i basistka - to nie mogło być złe i po garażowych gitarach pań z Deap Valley ten koncertowy dzień nie mógł zacząć się lepiej. Wielokrotnie przetrawione dziecko dało się wyciągnąć na koncert Tame Impala, ale psychodeliczne spirale na ekranach ledowych, towarzyszące występowi Australijczyków niespodziewanie uśpiły jego tatę... - relacjonuje Tomasz Balawejder.

W tym czasie drugi z nas wylądował przy Space Arena - wielkim niebieskim namiocie, w którym w trakcie festiwalu króluje muzyka elektroniczno-taneczna. Jako pierwszy zameldował się na scenie ekscentryczny kolektyw Sun Ra Centennial Dream Orkestra. Kilkanaście czarnoskórych osób na scenie ubranych w błyszczące, kolorowe szaty przywoływało wizualne skojarzenia z rodzajem afrykańskiego konklawe, żywiołowemu występowi towarzyszyły taneczno-akrobatyczne popisy, kosmiczny jazz wibrował pod niebieską plandeką namiotu - można było się na chwilę zatracić, ale tylko na chwilę... Dziecku zaczęło się bowiem trochę nudzić. Na szczęście w niedalekim sąsiedztwie znajduje się specjalny namiot pełen gier planszowych - trzeba tylko przekonać syna, żeby udał się tam z kolegą.

W tym czasie dorośli wracają na Space Arenę na koncert pochodzącego z Detroit producenta Theo Parrisha. Jeśli ktoś nie rozciągnął wystarczająco mięśni na występie Sun Ra Orchestra, mógł kontynuować gimnastykę podczas setu amerykańskiego artysty. Muzyce kojarzącej się z najlepszymi czarnymi brzmieniami boomboxa z lat 80. towarzyszyły sceniczne wygibasy trójki tancerzy - jeśli któryś z występów tegorocznej Pohody można byłoby wydać na DVD i ustawić na sklepowej półce obok gimnastycznych wydawnictw Cindy Crawford, byłby to z pewnością koncert Theo Parrisha.

Zajrzeliśmy jeszcze wspólnie na Kraftwerk. Do tego występu nietrudno było przekonać dzieci; dostali wcześniej okulary 3D niezbędne do oglądania występu Niemców. Tak, tak - koncertowi elektronicznej legendy towarzyszyły ruchome obrazy wyświetlane w trójwymiarowej technologii. Praca kwartetu to skrzyżowanie pracy księgowego i prezencji gwiazd szołbiznesu - panowie stoją nieruchomo przed "biurkami"-klawiszami, i tak naprawdę nie wiemy, czy księgują tam faktury, czy jednak wydają minimalistyczne dźwięki czarujące publiczność. Swoją drogą, linie melodyczne wygrywane przez Kraftwerk można spokojnie odnaleźć w hitach obecnych gwiazdek muzyki rozrywkowej - pod niektóre utwory śpiewaliśmy nawet teksty Coldplay. Największy aplauz towarzyszył oczywiście nieśmiertelnemu "Das Model", największe wrażenie zrobił jednak 20-minutowy fragment płyty "Tour de France". Po pierwsze - bardzo na czasie, po drugie - na telebimach mogliśmy obejrzeć, jak trudna była to niegdyś impreza - muzyce towarzyszyły archiwalne zdjęcia z tego legendarnego kolarskiego wyścigu.

Jeden z nas zakończył na tym pierwszy dzień festiwalu, "mimo że dzieciak się uparł, żeby obejrzeć jeszcze Słowaków z zespołu Kosa z Nosa. Obiecałem mu, że obejrzymy jedną w namiocie!". Drugi Tomasz, uśpiwszy dziecko, wybrał się jeszcze na nocną atrakcję Pohody - Silent Disco. Wstęp do występnego namiotu od 18. lat - a w środku tłum ludzi w słuchawkach na uszach bujających się w rytm kompletnej ciszy. Takie można odnieść wrażenie, dopóki sami nie nałożymy słuchawek. Wtedy zapominamy o absurdalności całego przedsięwzięcia, a jeśli DJ uraczy nas dodatkowo utworem "Killing in the Name" Rage Against the Machine, wtedy jesteśmy w stanie zapomnieć nawet o skonfiskowanej przy wejściu do namiotu litrowej butelce rumu marki Tuzemsky.

Greg Dulli przytył, ale pozostał legendą; wokalista Travis pochwalił się różową brodą Drugi dzień Pohody zaczął się tak jak pozostałe dni imprezy - kilka godzin w Kids Parku obok dmuchanej trampoliny i z jedną myślą w głowie - "przecież 20-kilogramowe dziecko musi się kiedyś zmęczyć... Musi...". To był dzień, kiedy jeden z nas przekonał się, co oznacza powiedzenie "nadzieja matką głupich." Drogi rodzicu, zapamiętaj - skakanie na dmuchanej trampolinie na festiwalu jest dla 8-latka tym, czym oglądanie The Afghan Whigs dla 35-pięciolatka.

"Wiem, że większość z was nie ma pier***onego pojęcia, kim jesteśmy, ale zaraz wam pokażemy na co nas stać". I pokazali! Greg Dulli co prawda przytył parę kilogramów, ale jego czarne wdzianko nie tylko ładnie to ukrywało, ale też świetnie komponowało się z rasowym rockowym występem. Panowie pokazali, jak to jest być legendą amerykańskiej alternatywy, bez robienia sobie trwałej na głowie i dawania d**y w epizodach z Timbalandem, jak lider grunge'owej legendy - Chris Cornell z Soundgarden.

Seasick Steve - starszy pan, z wyglądu krzyżówka typowego amerykańskiego rednecka z Nashville albo innej Luizjany z jednym z braci Daltonów. Surowy blues grany na coraz to wymyślniejszych rodzajach gitar, przechodzących w banjo, z biegiem koncertu coraz bardziej przypominających patelnie ze strunami. Steve uległ urodzie miejscowych pań i jedną z nich posadził na krześle na scenie dedykując jej jednego ze swoich wieśniackich (w najlepszym tego słowa znaczeniu) bluesów. Kto rozsiadł się na tyle wygodnie przed sceną Bażant, gdzie koncertował Seasick Steve, że nie ruszył się z miejsca po zakończeniu występu Amerykanina, ten mógł zobaczyć na żywo... Puchar Stanleya. Słowacki hokeista Marian Gaborik zaprezentował na scenie zdobyte niedawno w barwach Los Angeles Kings najcenniejsze trofeum NHL wzbudzając nie mniejszy aplauz niż największe festiwalowe gwiazdy.

Prawdziwe cuda działy się na mniejszej scenie (Europa Stage). Koncert grał tam niejaki Putan Club. Jak nie ulec takiej nazwie? Jeżeli ktoś się nazywa Putan, nie może być mięczakiem. Band opisany w gazetce jako "avant rock techno dubstep" musi miażdżyć! I taki też był występ włosko-francuskiego duetu. Sam fakt, że nie rozstawili się na scenie, tylko wśród publiczności, dużo wam o nich powinien powiedzieć. Wokół melorecytującego w manierze Serge'a Gainsbourga wokalisty utworzył się jeden krąg widzów, drapieżna basistka o dzikim wyglądzie Asi Argento przyciągnęła resztę publiczności. Zabawne było oglądanie ludzi, którzy wchodzili do namiotu koncertowego i szukali na scenie muzyków, dopiero po chwili odkrywając, że ci stoją obok nich.

Europa Stage to zresztą najciekawsza scena Pohody. Niewielki namiot sprzyja muzycznym eksperymentom; duszna przestrzeń przydaje występom intymnego charakteru, wreszcie - ustawione trochę jak w cyrku ławeczki pozwalają odpocząć zmęczonym nogom. Mimo późnej pory - koncert rozpoczął się o 1. w nocy - występ jednoosobowego projektu 22-latka Williama Doyle'a - East India South - przyciągnął do Europa Stage tłum ludzi. Jeśli wpływowy "Guardian" nazywa twoją debiutancką EP-kę odkryciem roku, publiczność nie może pozostać obojętna. Genialny młodzian w garniturze i krawacie w napadzie dzikich konwulsji dwoił się i troił nad swoimi syntezatorami wprawiając widownię w rodzaj elektronicznego transu. Pozostał jednak najbardziej energetyczną postacią namiotu - tym, którzy nie opuścili przedwcześnie koncertu, mogła nie pomóc nawet puszka sprzedawanego obok napoju energetyzującego. Było transowo, ale bez skrzydeł.

Reszty piątkowych koncertów nie widzieliśmy. Musieliśmy skupić się na ojcowskich obowiązkach, dzięki czemu ominęły nas podobno żenujące występy grupy Travis (szczyt hipsterstwa! wokalista Fran Healy chwalący się różową brodą), Azeali Banks (ledwie półgodzinny występ, po którym nastąpił DJ-ski set), ale też i ten, o którym mówił na drugi dzień cały festiwal - koncert grupy Moderat. W tym czasie graliśmy w stołowe piłkarzyki, oglądaliśmy, jak dzieciaki naparzają się w dmuchanych kulach, a nawet byliśmy w cyrku! Serio, na Pohodzie w tym roku byli kuglarze i wieczorem dawali show - punkt obowiązkowy dla ojca z dzieckiem. No i obowiązkowa obecność na pompowanej trampolinie, gdzie obserwowaliśmy, jak dmuchany krokodyl kolejne razy pożera naszych pierworodnych. "Jestem tak znieczulony na krokodyle pożerające dzieci, że jak kiedyś będę świadkiem prawdziwego zagrożenia ze strony prastarych gadów, to boję się, że nie zareaguję" - powiedział zabawniejszy z Tomaszów.

Niewidoczny Tricky, solidne Suede, zjawiskowe Goldfrapp i rewelacyjni Hiszpanie z Seward Sobotę zdominował tor do jazdy na rolkach. Walczyliśmy o przeżycie na Roller Disco przy dźwiękach hitów The Black Keys, Michaela Jacksona i - obowiązkowo - Robbiego Williamsa (pamiętacie teledysk do "Rock DJ"?). Dzieci radziły sobie świetnie, wzbudzając zachwyt i atencje pięknych Słowaczek. "Jaki on sladki" - słyszał kilka razy jeden z Tomaszów, ale próby podjechania bliżej i pochwalenia się, że to on jest dawcą tego niezwykłego materiału genetycznego, kończyły się zawsze albo spektakularną glebą, albo panicznym chwytaniem się bandy otaczającej przybytek dla letnich łyżwiarzy. Jeden z nas odpuścił Tricky'ego, drugiemu udało się dotrzeć na koncert do Space Arena. Obaj możemy jednak powiedzieć, że nie widzieliśmy niziutkiego Brytyjczyka. Przewrotny Tricky kpi sobie bowiem z koncertowych norm i scena, na której pojawił się w Trenczynie, pogrążona była w klimatycznym półmroku. Dojrzeć można było tylko kontury postaci na scenie; potwierdzeniem obecności Tricky'ego na słowackiej imprezie, poza głosem wokalisty, był fakt, że... ledwo wystawał nad głowy stojącej przed nami publiczności.

Wcześniej udało nam się jednak wyciągnąć dzieci na występ Kelis. Przed koncertem daliśmy im w łapę "palacinke z nutelom". Kiedy starzy podziwiali funkowo-soulowe popisy amerykańskiej gwiazdy r'n'b, młodzież zachwycała się czekoladą w swoim naleśniku. Wszyscy byli kontent!

Suede zagrali solidny koncert. Brett Anderson - sceniczna krzyżówka Micka Jaggera, Davida Bowie i faceta na szczudłach pokazał, że brit pop to nie g***iane piosenki o "deszczu wiecznie padającym na mnie", tyko solidny kawałek rockowych hymnów, przy których ciężko ustać w miejscu. Jeżeli piękniejsza część publiczności (oraz ta część brzydszej, która lubi brzydszą) zachwycała się wokalistą Suede, faceci nie mogli przejść obojętnie obok koncertu Goldfrapp. Zjawiskowa Alison Goldfrapp w pięknej czarnej kreacji zafrapowała nas na całą godzinę, roztaczając nad trenczyńskim niebem aurę onirycznej zmysłowości.

Imprezy podobno najfajniejsze są na końcu. Ta dewiza sprawdziła się tym razem na koncercie totalnych wariatów z Seward. Hiszpanie zdefiniowali słowo "eklektyzm" na nowo. Każdy utwór to mieszanka wszystkich muzycznych stylów - od opery, przez ostrą elektronikę, po rockowe odjazdy. Każda - dosłownie każda piosenka tego koncertu miała swoją pieczołowicie budowaną przez każdego z czterech muzyków dramaturgię. Frontman skończył koncert na barierkach śpiewając bez mikrofonu, a publiczność nie dała się zbyć i wymusiła dwa bisy. Frank Zappa byłby dumny.

Pytanie, czy nasze dzieci były dumne ze swych ojców... Jeden z nas nie ma wątpliwości, że jego syn miał najlepsze wakacje pod słońcem.

- Przeżył, widział może z pół koncertu przez te 3 dni, ale był zachwycony! Chciał zostać jeszcze kilka dni, a tłumaczenia, ze wszyscy już wyjeżdżają, do niego nie trafiały. Dopiero truchło dmuchanego krokodyla pakowane na ciężarówkę przekonało go, że nic już z tego nie będzie... Jego zachwyt wyraził się w jednym zdaniu: - Tato, wiesz że ja chodzę trzeci dzień w tych samych majtkach?! - Wiem synu, wiem...

Kiedy więc żegnaliśmy się po wspólnych trzech dniach, jak co roku zapewniliśmy siebie na do widzenia: "To był ostatni raz. Za rok już na bank nie jedziemy na Pohodę!". I tak od pięciu lat...

Tomasz Balawejder i Tomasz Bielenia, Trenczyn