"Festiwal filmowy w Cannes to jest oczywiście miejsce, w którym pewne panie i pewni panowie muszą się pokazać, pewne jachty muszą przypłynąć, pewna ilość milionów dolarów musi zostać wydana" - mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Robertem Kalinowskim wybitny operator filmowy Sławomir Idziak. "Ja już nie chcę robić dużych, amerykańskich filmów, a takie właściwie mi proponują" - dodaje nominowany do Oscara za zdjęcia do "Helikoptera w ogniu" Ridleya Scotta.

REKLAMA

Robert Kalinowski: Chodzi pan jeszcze do kina?

Sławomir Idziak: Tak, ale rzadko.

A może ogląda pan filmy w telewizji albo na laptopie?

Nie, oglądam głównie filmy, które mi przesyłają. Jako członek Akademii Amerykańskiej, która rozdaje Oscary, dostaję co roku około 200 filmów amerykańskich.

Jest pan zmuszony do tego, żeby je oglądać?

Nie, przymusu nie ma, ale to jest dla mnie taki przegląd tego, co w danym roku jest ciekawe, interesujące. Oczywiście, wśród tych filmów jest bardzo dużo złych filmów, jak zwykle.

A co pana ostatnio naprawdę zachwyciło?

"Miłość" Michaela Haneke jest zdecydowanie filmem numer jeden. Ciężko się go ogląda, to jest dojmujący film, ale na pewno w stosunku do tych wszystkich amerykańskich filmów, które były w ostatnim roku, to był chyba jedyny wybitny film. Ciekawym był film o zabójstwie Bin Ladena, inne potraktowanie takiego typowego tematu filmu akcyjnego. Myślę też, że dla feministek to film bardzo ważny, bo kobieta potraktowana była bardzo po męsku.

Właśnie kończy się kolejna edycja festiwalu w Cannes, tego najsłynniejszego filmowego festiwalu. Czy pana zdaniem to, co tam się pokazuje ciągle jeszcze wyznacza trendy w kinie?

Aż tak precyzyjnie tego nie śledzę, ale niewątpliwie cztery, czy pięć festiwali europejskich tzw. głównych festiwali na pewno ma jakiś wpływ na trendy, także te komercyjne. Choć zdarza się inaczej, byłem sam ofiarą tego, a konkretnie Krzysztof Zanussi z filmem "Rok spokojnego słońca". Wygraliśmy kiedyś festiwal w Wenecji. Film nie odniósł żadnego sukcesu komercyjnego. Często to, że filmy zdobywają nagrody na tych dużych festiwalach nie przekłada się na sukces u widzów.

Ale w Cannes w danym roku pokazują rzeczywiście to, co najlepsze?

Nigdy tak nie jest. To nie jest sport, tutaj nie ma jasnych kryteriów i niestety - z przykrością trzeba to stwierdzić - zawsze istnieje pewna doza polityki. Na pewno Cannes nigdy by się nie odbył, gdyby nie było filmów amerykańskich, gdyby nie było filmów francuskich. Brak Amerykanów po prostu by zlikwidował ten festiwal, bo nie byłoby tych pieniędzy. Oni mają zapewnione miejsca w tym festiwalu, oczywiście są wielką kinematografią itd., ale mówienie o sprawiedliwości jest tu raczej wątpliwe. Poza tym istnieje też taki klucz, chyba niepisane prawo, że w momencie, gdy na świecie dzieje się coś ciekawego, tak jak w czasach "Solidarności" u nas, to te filmy też muszą się pojawić na festiwalu. Trzecią regułą jest reguła wielkich mistrzów. Jeżeli z danego kraju startuje bardzo dobry film debiutanta i przyzwoity film mistrza, to Cannes na pewno zaprosi mistrza, a nie zaprosi debiutanta.

Polityka ma wpływ na to, kto dostanie Złotą Palmę?

Tego nie mogę powiedzieć, bo to oczywiście zależy personalnie od skład jury. Wiem, że bardzo jest pilnowane to, żeby to jury było niezależne - w okresie debaty jest odcięte kompletnie od zewnętrznego świata, odbierają im telefony, wywożą ich gdzieś daleko, zamknięci są w jak więzieniu... Przynajmniej gdy odbywa się ta decydująca część obrad nie ma możliwości jakichkolwiek wpływów z zewnątrz.

A może więcej jest w tym tak naprawdę tego "glamouru" i niezdrowego snobizmu, jeśli chodzi o Cannes?

Tak, to jest oczywiście miejsce, w którym się pewne panie i pewni panowie muszą pokazać, pewne jachty muszą przypłynąć, pewna ilość milionów dolarów musi zostać wydana tak to niestety w pewnym sensie można powiedzieć.

Pan rzadko staje ostatnio za kamerą, dlaczego?

Zajmuję się czymś innym, przede wszystkim wykładami i warsztatami Film Spring Open - to jest moje ukochane dziecko. Doszedłem do wniosku, że w trzeciej części życia trzeba sobie zadać pytanie: co dalej? Ja tę odpowiedź znalazłem bardzo prostą. Urodziłem się niedaleko stąd, w Katowicach. Wtedy to było komunistyczne, zamknięte miasto. Mój ojciec, który gdzieś tam za oszczędności swoje kupił samochód, nie mógł tym samochodem wyjechać poza miasto. Potrzebne było specjalne zezwolenie, żeby wyjechać, więc ta moja droga od Katowic do filmu, a potem do jakieś tzw. kariery była wyjątkowa długa. Mam poczucie, że jest taki moment w życiu, że warto popatrzeć na tych samych młodych Sławomirów Idziaków rozsianych po całym świecie i troszkę się podzielić z nimi tymi doświadczeniami, ale też zbudować coś, czego mnie brakowało. Mnie brakowało takiej społeczności, która nie jest zbudowana od początku na konkurencji.

A jacy są ci młodzi? O czym chcą robić filmy?

To jest problem, który mnie zdziwił, właściwie od ośmiu lat mnie dziwi. Jak ja byłem w szkole filmowej to wszyscy mieliśmy takie uczucie, że kręcilibyśmy bardzo dużo filmów i bardzo dużo robilibyśmy rzeczy, gdyby technologia była dostępna. Wtedy technologia nie była dostępna, kamera była wielkości krzesła, na którym siedzę w tej chwili. Potrzebne było dwoje ludzi, żeby ją postawić. Negatyw kosztował dużo, trzeba było to wywołać w laboratorium. Zrobienie filmu amatorsko, robienie filmu na takiej zasadzie, że ktoś sobie pozwolił zrobić prywatny film, było niemożliwe. W tej chwili każdy może zrobić film wyciągając z kieszeni telefon komórkowy i okazuje się, że młodzi mają niewiele do opowiedzenia. To jest rzecz, która mnie troszkę martwi. Bardzo staram się zwrócić uwagę młodych ludzi na to, że oni lekceważą często szansę, którą mają. Każdy z nich albo większość z nich marzy o tym, żeby szybko robić film fabularny. To jest tak, jak gdyby ktoś trenował bieganie na 100 m, a jego marzeniem było bieganie w maratonie. Ja myślę, że ta potrzeba, potrzeba patrzenia dalekowzrocznego, długodystansowego jest nieobecna. Bardzo chciałbym w tym roku im to zaszczepić, mam na to konkretny pomysł. Chcemy ich namówić, żeby robili nie krótkie filmy tylko, żeby robili "brudnopis" projektu fabularnego.

Czy ci wszyscy młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają, spotykają się z panem i są w tej społeczności, którą pan zbudował, to są rzeczywiście pasjonaci, tacy jak pan?

Bardzo dużo jest takich pasjonatów, szalenie dużo. To jest bardzo zabawne, bo za chwileczkę odbędzie się tu w Przegorzałach w Krakowie, spotkanie programistów i filmowców. To jest właśnie współpraca fanatyków, ludzi, którzy od lat się zajmują takimi sprawami.

Ostatnie pytanie: wrócę jeszcze do Sławomira Idziaka filmowca. Ne wierzę w to, że nie ma kuszących propozycji, które by pana zachęciły do tego, żeby wrócić za kamerę?

To jest bardzo skomplikowana sprawa, długo by na ten temat mówić... Ale najkrócej mówiąc: Ja już nie chcę robić dużych, amerykańskich filmów, a takie właściwie mi proponują, bo jestem na tej półce umieszczony. Tak filmy to jest cykl roczny. Ja się zaczynam zastanawiać, czy warto mi kolejny rok poświęcać na jakieś wielkiej kobyły typu Harry Potter. To był taki punkt zwrotny, bo dostałem propozycję zrobienia zdjęć do sequela "Zmierzchu" i odmówiłem wtedy z taką świadomością, że w pewnym momencie trzeba dokładnie wiedzieć, jaki jest plan. Mój plan jest taki, że oczywiście nie mówię nie, ale nie chcę już robić jakichś wielkich filmów.