Ministerstwo obrony USA ustaliło, że podejmowany przez inne państwo sabotaż komputerowy może stanowić akt wojny. Otwiera to Waszyngtonowi drogę do zareagowania na cyberatak użyciem swych sił zbrojnych - pisze dziennik "Wall Street Journal".

REKLAMA

Jak zaznacza gazeta, pierwszy oficjalny dokument Pentagonu na temat cyberstrategii, którego fragmenty mają być opublikowane w przyszłym miesiącu, stanowi wstępną próbę zmierzenia się z sytuacją, gdy haker może stanowić istotne zagrożenie dla reaktorów atomowych, kolei podziemnych lub rurociągów w USA jako wrogi wojskowy czynnik zagraniczny.

Dokument ma być po części ostrzeżeniem dla potencjalnych komputerowych agresorów, uświadamiając im ewentualne konsekwencje takiego atakowania Stanów Zjednoczonych. Jeśli wyłączycie nam sieć energetyczną, to być może wpuścimy rakietę w jeden z waszych kominów - powiedział cytowany przez "WSJ" przedstawiciel władz wojskowych.

Według dziennika, Pentagon lansuje w tym kontekście pojęcie "ekwiwalentności". Gdyby skutkiem cyberataku były porównywalne z efektami akcji zbrojnej straty materialne lub ofiary w ludziach, to wówczas wchodziłoby w grę rozważenie "użycia siły", mogące pociągnąć za sobą uderzenie odwetowe.

Jak twierdzi "WSJ", przygotowywany dokument liczy około 30 stron w swej wersji tajnej i 12 w wersji jawnej. Stawiana tam teza głosi, iż wyprowadzane z różnych międzynarodowych umów i zwyczajów prawa konfliktu zbrojnego - w tym proporcjonalnej odpowiedzi na agresję - obowiązują zarówno na normalnym teatrze wojny, jak i w cyberprzestrzeni. Dokument przypomina o uzależnieniu Pentagonu od technologii informacyjnych i uzasadnia, dlaczego w podejmowanych przez resort obrony przedsięwzięciach ochronnych powinny także uczestniczyć inne państwa i sektor prywatny.

Za istotny postulat uznano tutaj również zharmonizowanie doktryny cyberwojennej USA z rozwiązaniami, jakie opracują ich sojusznicy z NATO.