Ratownicy-płetwonurkowie przerwali poszukiwania ludzi na statku Costa Concordia, leżącym u wybrzeży Toskanii. Wrak znowu się porusza. Włoskie media publikują kolejne bulwersujące wypowiedzi załogi wycieczkowca.
Wrak statku niebezpiecznie się poruszył. Dlatego zdecydowano o zawieszeniu akcji poszukiwawczej. Na najbliższe godziny zapowiadane jest pogorszenie pogody, co jeszcze bardziej może utrudnić wszelkie działania, w tym delikatną operację wypompowywania paliwa. W nocy na niezalanej części wycieczkowca pracowali strażacy. Do tej pory wydobyto ciała 11 ofiar. Wśród zaginionych jest 12 Niemców, 6 Włochów, 4 Francuzów, 2 Amerykanów, Węgier, Hindus i Peruwiańczyk.
Przedstawiciel włoskiej straży przybrzeżnej z portu w Livorno powiedział włoskim mediom, że załoga statku Costa Concordia zaraz po tym, jak uderzył o skałę, zgodziła się przyjąć pomoc tak, jakby wyświadczała przysługę. Alessandro Tosi przytoczył słowa, które usłyszał od załogi w nocy z 13 na 14 stycznia, kiedy wycieczkowiec coraz bardziej się przechylał, miał ogromną wyrwę w kadłubie i szybko nabierał wody: No dobrze, skoro uważacie to za stosowne, kierujemy prośbę o pomoc.
Oficerowie mówili mi, że to tylko awaria elektryczności. Wtedy zapytałem: Czy możecie w takim razie wyjaśnić, dlaczego podczas kolacji latały talerze, a kawałek sufitu spadł na ludzi? A oni zamilkli, zaś potem potwierdzili, że tylko nie ma prądu - relacjonował funkcjonariusz straży przybrzeżnej. Dodał: Zapytaliśmy: Dlaczego kazaliście włożyć kamizelki ratunkowe? I znowu cisza. A potem powiedzieli: Nie, potwierdzamy, że tylko wysiadł prąd.
Tosi stwierdził, że pierwszy zrozumiał, co oznacza często zapadające podczas rozmowy milczenie załogi i jej niepewne odpowiedzi. Oni sami nigdy nie powiedzieli nam, że mają sytuację kryzysową. Przy drugim połączeniu zapytaliśmy, czy mają rannych albo zabitych na pokładzie, a oni zaprzeczyli - opowiedział Alessandro Tosi.
Oceniając zachowanie załogi, stwierdził: Według mnie to była totalna panika.