Co najmniej 2 osoby zginęły, a 4 zostały ranne podczas zorganizowanego przez opozycję wenezuelską nieoficjalnego referendum o przyszłości kraju. Kraj rządzony przez prezydenta Nicolasa Maduro pogrąża się w kryzysie gospodarczym i politycznym.
Jak poinformowała koalicja ugrupowań opozycyjnych Jedność Demokratyczna, niezidentyfikowani napastnicy otworzyli ogień do tysięcy uczestników referendum w ubogiej dzielnicy Catia w stolicy kraju Caracas.
Ludzie rozbiegli się szukając schronienia, m.in. w pobliskim kościele.
Uczestnicy referendum mieli ustosunkować się do planów lewicowego prezydenta Nicolasa Maduro rozpisania 30 lipca wyborów w celu wyłonienia zgromadzenia konstytucyjnego, które zajęłoby się opracowaniem nowej konstytucji i reorganizacją organów państwa. Wynik referendum nie będzie wiążący.
Obecne Zgromadzenie Narodowe (parlament) kontrolowane jest przez opozycję, która głośno domaga się ustąpienia prezydenta. Jego kadencja upływa w 2018 roku.
Maduro, były kierowca autobusu i były przywódca związkowy a zarazem jeden z najbliższych współpracowników poprzedniego prezydenta Hugo Chaveza, określił niedzielne referendum jako "nielegalne i pozbawione znaczenia".
Natomiast opozycja traktuje referendum jako akt nieposłuszeństwa obywatelskiego, po którym nastąpi "godzina zero", czyli prawdopodobnie ogólnokrajowy strajk i inne akcje przeciwko niepopularnemu prezydentowi.
Mimo podejmowanych przez Maduro prób poprawy sytuacji gospodarczej, 30-milionowy kraj coraz bardziej pogrąża się w kryzysie. Występują dotkliwe braki nawet najbardziej podstawowych towarów, a inflacja bije światowe rekordy.
Prezydent twierdzi, że Wenezuela padła ofiarą "wojny ekonomicznej" oraz, że protesty opozycji zmierzają do jego obalenia z pomocą Stanów Zjednoczonych. Waszyngton stanowczo odrzuca te twierdzenia.
(az)