Deputowani niższej izby liberyjskiego Zgromadzenia Narodowego przyjechali na obrady trójkołowymi pojazdami, zwanymi w tym zachodnioafrykańskim kraju keh-keh. Tłumaczyli, że chcą pokazać światu, jak są oszukiwani przez rząd, ponieważ wciąż nie dostali wartych co najmniej 45 tys. dolarów samochodów terenowych.
Liberia to państwo w Afryce Zachodniej. W Zgromadzeniu Narodowym zasiada 103 prawodawców - 73 deputowanych i 30 senatorów. Ich miesięczne pensje przekraczają 10 tys. dolarów amerykańskich (w kraju oficjalną walutą jest dolar liberyjski). Utarło się, że to nie jedyny dodatek do ich pracy.
Poprzedni prezydent George Weah zagwarantował, że każdy poseł i senator co trzy lata otrzyma nowy samochód terenowy o wartości około 60 tys. dolarów. Oprócz tego parlamentarzyści dostają dodatki na opłacenie rachunków za prąd i gaz w swych prywatnych gospodarstwach oraz za paliwo do prywatnych samochodów.
W ubiegłorocznych wyborach Liberyjczycy wybrali nowego prezydenta. Został nim Joseph Boakai, którego rząd obniżył koszt zakupu poselskiego samochodu do 45 tys. dolarów.
Auta powinny trafić do swych nowych właścicieli na początku roku, ale rząd się spóźnia, ponieważ Liberia jest jednym z najbiedniejszych krajów na świecie, wciąż odczuwającym skutki dwóch wojen domowych z lat 1989-2003.
W kraju nic nie działa, brakuje szkół, szpitali, dróg, na jedynym lotnisku żadne linie, poza belgijskimi, nie chcą lądować, bo nie ma zapewniającej bezpieczeństwo infrastruktury. Ulice zapełnione są żebrzącymi bezdomnymi dziećmi i bezrobotnymi dorosłymi. Jedynymi nowymi budynkami w kraju są wystawne domy prawodawców.
Przed miesiącem marszałek izby, Fonati Koffa, ostrzegł rząd, że jeśli deputowani nie dostaną samochodów, nie przyjdą do pracy. W tegorocznym budżecie pieniędzy wystarczyło tylko na 30 pojazdów, które trafiły do senatorów.
Rozwścieczyło to deputowanych. Jeden z nich, Zaiye Dehkee, tłumaczył: "Chcemy, aby prezydent Boakai wiedział, że jesteśmy uprawnieni do pojazdów i innych świadczeń. To nam się prawnie należy. Chcemy naszych pojazdów".
Jego kolega Sumo Mulbah zagroził, że dojazdy keh-keh na cotygodniowe sesje izby będą kontynuowane i nie są one protestem, ale ostrzeżeniem.