Kilkadziesiąt kobiet zostało zgwałconych przez żołnierzy południowosudańskiego wojska rządowego, które w połowie lipca, w rocznicę niepodległości kraju, krwawo stłumiło próbę przewrotu. Do wielu gwałtów doszło na oczach żołnierzy z wojsk pokojowych ONZ.

REKLAMA

Według naocznych świadków, a także działaczy organizacji humanitarnych, z którymi w południowosudańskiej stolicy Jubie rozmawiali dziennikarze agencji informacyjnej Associated Press, nazajutrz po stłumieniu rebelii, żołnierze wojsk rządowych zgwałcili kilkadziesiąt kobiet z ludu Nuer, z którego wywodzi się przywódca buntowników, zdymisjonowany w poniedziałek wiceprezydent Riek Machar.

Do gwałtów dochodziło m.in. w bezpośrednim sąsiedztwie strzeżonej bazy ONZ, w której schroniło się ok. 30 tys. uchodźców, niemal wyłącznie Nuerów. Dwie ze zgwałconych kobiet zmarły. Według jednego z rozmówców AP, świadkami jednego z gwałtów było ok. 30 żołnierzy ONZ z Nepalu i Chin. To się działo kilkaset metrów od zachodniej bramy bazy i posterunku ONZ. Widzieli wszystko na własne oczy, wszyscy widzieli - opowiadał rozmówca AP. Ta kobieta krzyczała, wołała o pomoc. Ale nikt jej nie pomógł.

Nuerowie schronili się przed pogromami w bazie ONZ. Gwałty zaczęły się gdy walki ucichły

Akty przemocy wobec kobiet w Jubie miały miejsce, gdy po kilkudniowych walkach wierni prezydentowi Salvie Kiirowi żołnierze, wywodzący się z ludu Dinka (pochodzi z niego również prezydent) stłumili rebelię Rieka Machara i wiernych mu Nuerów. Po ulicznych walkach, w których zginęło prawie 300 osób, Nuerowie schronili się przed pogromami w bazie ONZ. Gwałty zaczęły się gdy walki ucichły, ogłoszono rozejm, a cywile zaczęli wychodzić z bazy, żeby na okolicznych targowiskach zdobyć żywność. Rozmówcy AP opowiadają, że stacjonujący w okolicy bazy ONZ żołnierze Dinkowie przepuszczali kobiety na targowiska, ale zatrzymywali i gwałcili, kiedy wracały. Świadkowie twierdzą, że żołnierze nie kryli, że wybierali na ofiary specjalnie kobiety Nuerów, by zemścić się na swoich wrogach.

Pod koniec 2013 roku znów wybuchły bratobójcze walki

Konflikt między najliczniejszymi ludami 10-milionowego Południowego Sudanu, Dinkami (prawie połowa ludności) i Nuerami (jedna czwarta ludności) określa najnowszą historię Południwoego Sudanu. Jeszcze w czasach wspólnej, prawie półwiecznej wojny chrześcijańskiego i afrykańskiego południa Sudanu z rządzącymi w Chartumie muzułmanami i Arabami z północy, Dinkowie i Nuerowie toczyli między sobą bratobójcze boje. Kiedy w 2011 r., po krwawej wojnie, w której zginęło ponad milion ludzi, Południowy Sudan ogłosił niepodległość, prezydentem najmłodszego państwa na świecie został Dinka - Salva Kiir, a jego zastępcą Nuer - Riek Machar. Wymuszona koalicja i podział władzy, które miały zażegnać bratobójcze wojny przetrwały ledwie półtora roku. Już pod koniec 2013 r. Kiir i Dinkowie oskarżyli Machara i Nuerów o próbę zbrojnego przewrotu i w Południowym Sudanie wojna wybuchła na nowo. Zginęło w niej kilkadziesiąt tysięcy ludzi, dwa miliony straciło dach nad głową, popełniono wszystkie możliwe zbrodnie z ludożerstwem i czystkami etnicznymi na czele. Wojnie położył kres rozejm, do jakiego niemal równo rok temu Dinków i Nuerów zmusiły Unia Afrykańska, Unia Europejska i USA. Wiosną Machar wrócił do Juby i z powrotem objął stanowisko wiceprezydenta. Nowy rozejm przetrwał zaledwie do lipca.

Salva Kiir oskarżył Machara o nową próbę puczu, a dzień wcześniej zdymisjonował go ze stanowiska wiceprezydenta. Machar, jak tylko wybuchły walki w Jubie, uciekł znów ze stolicy. Kiir odebrane mu stanowisko wiceprezydenta powierzył innemu Nuerowi, gen. Tabanowi Dengowi Gai, dotychczasowemu ministrowi górnictwa w koalicyjnym rządzie. Kilka dni wcześniej Taban dokonał rozłamu wśród Nuerów i wystąpił przeciwko Macharowi twierdząc, że jego niepohamowana żądza władzy wyklucza zgodę narodową i pokój w kraju. Machar oskarżył Tanaga, że dał się kupić Dinkom w zamian za urząd wiceprezydenta. Stary, ale ciągle żywy konflikt między Dinkami i Nuerami, a także między ich przywódcami grozi Południowemu Sudanowi wybuchem nowej wojny i nowymi pogromami ludności cywilnej, której ochronę powierzono wojskom pokojowym ONZ.

ONZ nie radzi sobie z pogromami

Działacze praw człowieka i pracownicy organizacji humanitarnych od dawna narzekają, że ONZ od dawna nie radzi sobie z tym zadaniem. W zeszłym roku "błękitne hełmy" nie uchroniły ponad półtora tysiąca nuerskich kobiet, które padły ofiarą pogromów i gwałtów, urządzonych przez Dinków z rządowego wojska w stanie Unity. W lutym w Malakalu, w sąsiedztwie bazy ONZ rządowe wojska wymordowały kilkudziesięciu cywilów. Mieszkańcy Juby twierdzą, że kiedy w lipcu w stolicy wybuchły nowe walki między Dinkami i Nuerami, żołnierze ONZ, zamiast chronić cywilów, brali nogi za pas, szukając schronienia (w lipcowych walkach w Jubie zginęło 2 chińskich żołnierzy ONZ). Pracownicy organizacji dobroczynnych skarżą się, że kiedy po ucichnięciu walk prosili ONZ o wzmożone patrole na ulicach miasta, "błękitne hełmy" przystąpiły do działania dopiero po 3-4 dniach, podczas których właśnie doszło do gwałtów na nuerskich kobietach.

Rzeczniczka misji ONZ w Południowym Sudanie Shantal Persaud nie zaprzeczyła, że w pobliżu bazy ONZ doszło do gwałtów, ale nie potrafiła wyjaśnić przyczyn bierności żołnierzy ONZ. Gwałtom nie zaprzeczył także rzecznik południowosudańskiego wojska Lul Ruai Koang. Dodał tylko, że do dowództwa nie wpłynęła póki co żadna formalna skarga.

(mal)