Po Wisconsin i Pensylwanii, także Michigan przeliczy głosy oddane 8 listopada w wyborach prezydenckich. Wniosek w tej sprawie złożyła kandydatka Partii Zielonych Jill Stein. Celem jest sprawdzenie, czy doszło do ataku hakerów na system głosowania.
Oprócz trzech stanów również pięć hrabstw w stanie Nevada będzie przeliczało głosy z wyborów prezydenckich. Wniosek w tej sprawie złożył niezależny kandydat Roque De La Fuente i z góry zapłacił 14 tys. dolarów za przeliczenie głosów, które rozpocznie się tam za pięć dni.
W Nevadzie wygrała kandydatka Demokratów Hillary Clinton, a De La Fuente zajął ostatnie miejsce. Tłumaczył, że zdecydował się złożyć wniosek o ponowne przeliczenie głosów na zasadzie przeciwwagi dla podobnych wysiłków podejmowanych przez kandydatkę Zielonych.
W stanach Wisconsin, Pensylwania i Michigan wygrał, choć nieznacznie, kandydat Partii Republikańskiej - Donald Trump. Jill Stein tłumaczyła, że zdecydowała się złożyć wniosek o przeliczenie głosów we wszystkich tych trzech stanach wahadłowych, gdyż rekomendowała to grupa prawników oraz ekspertów ds. zbierania danych. Argumentowali oni, że w tych trzech stanach mogło dojść do cyberataków, których celem było zmanipulowanie wyniku. Niemniej większość komentatorów sceptycznie podchodzi do wniosku o przeliczanie głosów, uważając, że nie podważy to zwycięstwa Donalda Trumpa.
W Michigan przeliczanie może rozpocząć się w piątek, natomiast w stanie Wisconsin - już w czwartek. Nie wiadomo, jak długo potrwa, ale szef komisji wyborczej w tym ostatnim powiedział w środę, że ostatecznym terminem jest 13 grudnia, dlatego też osoby odpowiedzialne za ręczne liczenie głosów będą musiały pracować w dzień i w nocy.
19 grudnia zbiera się bowiem Kolegium Elektorskie i musi być wiadomo, którzy elektorzy będą reprezentować dany stan - republikańscy czy demokratyczni. Zgodnie z konstytucją USA, Amerykanie głosowali bowiem nie na kandydatów startujących w wyborach, ale na wyłanianych przez partie elektorów. Tych ostatnich jest w sumie 538, a ich liczba w poszczególnych stanach zależy od liczby ludności. Razem tworzą tzw. Kolegium Elektorów, które 19 grudnia wybierze formalnie prezydenta USA.
Ani konstytucja USA, ani prawo federalne nie zakazuje elektorom, by nie wybrali na prezydenta USA kandydata, który wygrał wybory prezydenckie w głosach elektorskich, czyli - jak w tym roku - Donalda Trumpa. Niektórzy komentatorzy oczekują, że z racji, iż Trump jest osobą wysoce kontrowersyjną, może pojawić się "rekordowa" liczba tzw. nielojalnych elektorów, czyli takich Republikanów, którzy 19 grudnia nie zagłosują na Trumpa, mimo iż wygrał w ich stanie.
Już prawie 4,7 mln Amerykanów podpisało internetową petycję z apelem do elektorów, by zagłosowali 19 grudnia na Clinton. Kilku republikańskich elektorów, w tym z Idaho, przyznało, że są "bombardowani" mailami i telefonami, by nie głosować na Trumpa.
Jak poinformowała agencja Associated Press, na razie tylko jeden republikański elektor z Teksasu Art Sisneros, publicznie zapowiedział, że może nie poprzeć Trumpa, mimo iż wygrał on w Teksasie. W poniedziałek Sisneros złożył jednak rezygnację ze swej funkcji.
Z kolei magazyn Politico podał, że "jakieś pół tuzina" elektorów Partii Demokratycznej zasygnalizowało, iż spróbuje "zablokować" drogę Donalda Trumpa do uzyskania większości głosów elektorskich w dniu 19 grudnia. Według portalu chodzi głównie o elektorów ze stanu Waszyngton i Colorado, którzy w prawyborach poparli Berniego Sandersa. Namawiają oni obecnie republikańskich elektorów z innych stanów, gdzie wygrał Trump, aby na niego nie głosowali.
Niemniej jednak większość komentatorów uważa, że szanse na rewoltę są praktycznie zerowe, bo głosując inaczej niż ich stany, elektorzy wyłamaliby się z dyscypliny partyjnej. W całej historii USA było 157 tzw. "nielojalnych" elektorów, którzy nie zagłosowali na kandydata - zwycięzcę wyborów w ich stanach, ale nigdy nie wpłynęło to na ostateczny wynik elekcji.
(abs)