"Nie chcę produkować obrazów pełnych brutalności, staram się dokumentować codzienność. Tamta wojna nie wygląda jak film, to głównie nuda" – mówi RMF FM Jan Jurczak. Fotograf, dokumentalista, który przez rok kilkakrotnie odwiedzał rejon frontu na przedmieściach Doniecka mówi Grzegorzowi Jasińskiemu o tym, jak wygląda życie w cieniu wojny, o rutynie, która pomaga radzić sobie z rzeczywistością i dzieciach, które nie pamiętają już normalnego świata. Jurczak, który przez pewien czas pracował w rejonie frontu jako paramedyk teraz zbiera fundusze na pomoc ludziom z Avdiivki, których tam poznał. "Chcę oddać trochę tego, co od nich dostałem" - podkreśla.

REKLAMA

Grzegorz Jasiński: Awdiiwka. Gdzie to jest?

Jan Jurczak: Awdiiwka to małe miasteczko, które znajduje się na obrzeżach Doniecka, ale po ukraińskiej stronie konfliktu. Wydaje mi się, że przed wojną można było stamtąd dojechać do Doniecka tramwajem. W tej chwili jest w strefie konfliktu zbrojnego.

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Jan Jurczak: Na wojnie nie szukam sensacji, interesuje mnie codzienność. I nuda...

Jak daleko od frontu?

Dwa, trzy kilometry od linii frontu.

Jak to tam wszystko wygląda? Budynki są zniszczone, bardzo zniszczone?

Jest nowa i stara część Awdiiwki. Głównie są to postkomunistyczne stare bloki, czym nie różni się od innych postkomunistycznych republik. Te bloki na obrzeżu miasteczka są kompletnie zniszczone, wielokrotnie ostrzelane przez artylerię...

Kto tam mieszka?

Mieszkają zwykli ludzie. W 2014 wiele z tych osób było ewakuowanych, ale dużo ludzi wróciło. Mieszkają tam i dzieci, i starsi ludzie. Można powiedzieć, normalnie.

Co tam się dzieje w ciągu dnia? Słychać strzały, czy jest spokojnie?

Do strzałów można bardzo łatwo przywyknąć, to jest takie tło tego, co tam się dzieje. Głównie strzelają w nocy, ale te działania wojenne jakoś bardzo na mieszkańców nie wpływają, oni po prostu już się do tego przyzwyczaili. Tam dużo ludzi ma pracę w koksowni obok. Jest dom kultury, są szkoły, normalne życie. Są sklepy, nie ma problemów z zakupami żywności.

Na ulicy jest niebezpiecznie?

Wydaje mi się, że nie, choć z początku nie wychodziłem na ulice zbyt często. Po wielu moich wyjazdach już normalnie tam w nocy chodziliśmy po ulicach, z dziećmi i dorosłymi. Wydaje mi się, że w samym centrum miasteczka jest w miarę bezpiecznie.

Pojawił się pan tam w dwóch rolach, jako fotoreporter i jako paramedyk. Przyuczony. Dlaczego?

Nie mam wykształcenia medycznego, pojechałem z kolegą na kurs paramedyków, zorganizowany na wschodzie Ukrainy. Chciałem się zaangażować. Jako dokumentalista oddać coś w pracy z ludźmi, oddać kawałek siebie. Jako paramedyk po tym szkoleniu byłem tam tylko na jednej rotacji przez 15 dni. To trochę nie było dla mnie, jakoś naturalnie od tego odszedłem. Ale pozwoliło mi to nawiązać z ludźmi w jednostce, z żołnierzami i innymi, jakieś relacje. One musiały być od początku do końca szczere i oni w każdym momencie musieli wiedzieć, że ja tam jestem w wolnym czasie jako fotograf. Tamta wojna nie wygląda jak film, to głównie nuda, ja miałem tam dużo wolnego czasu, miałem też pozwolenie by pracować jako dokumentalista.

Zawsze pytał pan o zgodę na wykonanie zdjęcia?

Tak, tak, zawsze pytałem o zgodę, to bardzo ważne. W warunkach wojennych jest to szczególnie ważne, bo wizerunek danej osoby może być użyty przez drugą stronę. To bardzo delikatna sprawa. Za każdym razem trzeba pytać o zgodę.

Zawsze się zgadzali, czy były odmowy?

Ja w moim materiale właściwie nie używam wizerunku twarzy żadnego żołnierza z Ukraińskiej Ochotniczej Armii, z którymi tam współpracowałem...

Są zamaskowani?

Tak. Właściwie jedyne zdjęcie żołnierza, które upubliczniam jest w kominiarce.

Mówi pan, że dzień to tam przede wszystkim nuda. Nic się nie dzieje. To dobrze, że nic się nie dzieje...

Tak, wydaje mi się, że tak. Za każdym razem, kiedy o to pytałem, mówili że to dobrze że nic się nie dzieje. Jakieś rytuały, rutyna pozwalają na radzenie sobie z tą rzeczywistością. Wydaje mi się, że oni dopiero rozumieją co przeżyli, kiedy wracają do normalności, nie tam na miejscu.

Żołnierze się wymieniają?

Profesjonalne wojsko wydaje mi się, że tak. nawet na pewno wymienia się co jakiś czas. A ci żołnierze z tzw. DobroBatów... niektórzy są tam od 3, 4 lat, to dla nich rzeczywistość.

Są też tacy, którzy mieszkali tam przed wojna i zostali bronić tego terenu?

Wielu z tych żołnierzy sił ochotniczych jest z rejonu Doniecka, to są ludzie raczej z okolic, nie z zachodu Ukrainy.

Jak tam się żyje na co dzień, jak można zrobić zakupy, czym się jeździ, jak daleko się jeździ?

Zależy o którym ze światów mówimy. Ja tylko 15 dni spędziłem w jednostce, potem odszedłem stamtąd, a moje wyjazdy skupiały się na ludziach z okolicznych terenów...

To zacznijmy od tej jednostki, jak to wyglądało?

Jeśli ktoś chciał to spokojnie mógł wsiąść w auto i pojechać do sklepu. Oni maja tam samochody, nie jest to problem, sklep nie jest daleko. Ale ten świat wizualnie wygląda... nie chcę użyć słowa atrakcyjnie, ale to rzeczywistość jak z gry komputerowej. Część, gdzie były działania wojenne jest zrównana z ziemią, budynki są kompletnie zniszczone.

Czy budynki po stronie ukraińskiej jakoś osłaniają osiedle i sprawiają, że są tam jakieś bezpieczniejsze korytarze? Czy nie jest to aż taki poważny problem, by dla ludzi miało to znaczenie?

Wydaje mi się, że duże znaczenie miało kilka lat temu, jak ten front się tam jeszcze ruszał. W tej chwili są tam takie budynki na końcu miasta, w których ludzie mieszkają, mimo że są dalej ostrzeliwane. Wydawało mi się na początku, że te dwa światy są oddzielone jasną linią, ale tak nie jest.

Czyli po jednej stronie budynku mieszkają ludzie, a druga jest zniszczona i wciąż ostrzeliwana przez separatystów?

Jest jeden, dosłownie jeden budynek, który w ten sposób funkcjonuje.

Jak ci ludzie mogą tam żyć. Czy ktoś się nad tym zastanawia? Nie mają wyjścia?

Ja myślę, że oni po prostu nie potrafią sobie stworzyć sytuacji, w której mieliby wyjście. Dużo z nich wyjeżdżało, ale nie dawali rady zostać na zachodzie Ukrainy. Wielu wróciło i żyją tam, są przywiązani do tych swoich miejsc.

Co mówią, jak opisują swoją sytuację?

Mówią, że się już przyzwyczaili, że jest trochą lepiej, niż wcześniej. W miasteczku wiele tych osób ma pracę, co sprawia, że nie mają wielkich problemów finansowych. Też tam jest nudno, też funkcjonują te same mechanizmy. Człowiek szybko adaptuje się do ciężkich warunków...

Mają tam jakieś sposoby spędzania czasu wolnego, dom kultury, zajęcia pozaszkolne dla dzieci. Zajęcia w szkole odbywają się normalnie?

Tak. Jest kilka szkół. Dokumentowałem też działalność domu kultury. tam jest mnóstwo dzieci. To mit, że w tych miasteczkach wzdłuż linii frontu zostały tylko starsze osoby. Ja chodziłem przez jakiś czas na zajęcia baletu dla dziewczynek, czy chłopaków. Jest tam mnóstwo małych dzieci, mają dużo zorganizowanego czasu. W takim bloku, w którym dużo mieszkałem były też zajęcia break-dance dla małych dzieci.

Jak reagują? Też są przyzwyczajone? Od dzieciństwa nie pamiętają innego świata?

Ten konflikt trwa około czterech lat. Jeśli ja, przyjeżdżając tam któryś raz, przyzwyczaiłem się do dźwięku ostrzału, to jeśli ten ostrzał jest kilka kilometrów stamtąd, też się przyzwyczaiły.

Na czym polegała praca paramedyka, którą pan przez tych kilkanaście dni wykonywał? Jak rozumiem na ewakuowaniu rannych?

Praca na linii frontu polega na dostarczeniu rannych żołnierzy do szpitala. Odbywa się to takim przemalowanym dostawczakiem, ale dobrze wyposażonym. Ja miałem to szczęście, że przez tych kilkanaście dni nikt tam nie zginął, pozostało mi proste podawanie leków, czy zmienianie opatrunków. Ginęli potem ludzie, kiedy angażowałem się do pracy, już nie jako paramedyk, w szpitalu w tym miasteczku. Wojna to trupy, wydaje mi się, że każdego tygodnia ginie tam kilka osób.

Paramedycy, czy dziennikarze się tam specjalnie nie oznaczają...

Tak, to prawda. Z tego co oni mówią, to w jednostce zawsze jest duże niebezpieczeństwo, że z drugiej strony działa snajper. I tacy snajperzy wybierają kogoś, kto się wyróżnia, najczęściej jest to korespondent. Ich zbyt wielu nie spotkałem, bo to była mała jednostka. Dotyczy to też paramedyków, dlatego lepiej nie oznaczać, że jest się taką osobą.

Czy można mówić ilu tam jest żołnierzy, czy to jest objęte tajemnicą? Czy miał pan z ich strony prośby, czy wręcz warunki, o czym pan może mówić, a o czym nie?

Wydaje mi się, że wszystkie dane dotyczące profesjonalnego ukraińskiego wojska i liczby rannych z ich strony są podawane w ukraińskich mediach. Do tych informacji jest publiczny dostęp. Jeśli chodzi o te DobroBaty, to nie ma takich informacji i nie mogę ich podawać.

W jakim okresie pan tam jeździł i ile razy?

Pierwszy mój wyjazd był jeszcze w poprzednie wakacje do Charkowa. Tam myślałem, że jako dokumentalista będę się zajmował ludźmi przesiedlonymi. Ja nie szukam sensacji, ale te osoby mieszkają tam już od paru lat i ułożyły sobie życie. Mieszkając tam zacząłem szukać kontaktów, ludzi którzy pomagali. Pojechałem na kurs dla paramedyków razem z kapelanem jeżdżącym na front w październiku 2017 roku, a potem było jeszcze 6-7 wyjazdów. Ostatni mój wyjazd fotoreporterski był w maju tego roku.

Jaki jest pana pomysł na fotografię w takich warunkach, co pana interesuje?

Wydaje mi się, że przede wszystkim codzienność, nuda. Jak Ingmar Bergman robiąc filmy mówił całej ekipie jedną frazę, zdanie, o czym ma być film, tak ja, tworząc materiał, starałem się mieć w głowie te właśnie dwa słowa. Nie chcę produkować obrazów pełnych brutalności, wydaje mi się, że pokazywanie wojny w ten sposób jest nieporozumieniem. W tej chwili dużo relacji z wojny wygląda właśnie tak, pokazywane są obrazy, których nie jesteśmy w stanie oswoić, zatrzymać się nad nimi. Są coraz bardziej brutalne, żeby szokowały. Nie wiem, dlaczego w ten sposób to funkcjonuje. Mnie interesowała codzienność. Miałem do czynienia z ludźmi, którzy się tam wykrwawiają, ale tylko raz sfotografowałem trupa. przykrytego kołdrą, by ten obraz nie był dramatyczny. Nie wiem, czy dobrze w tym momencie zrobiłem. Staram się dokumentować codzienność, a nie sensację.

Jaka jest reakcja ludzi, których pan fotografuje, ludzi z którymi pan mieszka? Jak reagują na to zainteresowanie z zewnątrz? Daje im nadzieję? Czy może dawno już stracili nadzieję, że ktoś przyjedzie i im pomoże? A może są po prostu zainteresowani kimś, kto w tym momencie przyjechał z innego świata?

Wydaje mi się, że w tej ich rzeczywistości trzeba pomagać, bo może pojawić się sytuacja, że będą potrzebować pomocy i jej nie dostaną. Podczas mojego pobytu oddawałem im całą moją prywatność, szczerość relacji. To było bardzo ważne, żeby wiedzieli, co ja tam robię. Wydaje mi się, że bardzo pozytywnie mnie odebrali. Ja też się do nich przywiązałem, wracałem do tych samych ludzi, niektórzy z nich dalej do mnie dzwonią.

Jak zmienia się tam sytuacja przez ten czas od pana ostatniej wizyty?

Wydaje mi się, że nic się nie zmieniło. Jak już skończyłem dokumentować życie tej wspólnoty, a fotografowałem krajobrazy jeżdżąc wzdłuż linii frontu samochodem była tam jakaś reorganizacja całego ukraińskiego wojska, ale z tego co śledzę wydarzenia tam, jest wciąż tak samo. To nie pierwszy konflikt wywołany przez stronę rosyjską, który w ten sposób wygląda i destabilizuje drugie państwo. Wydaje się, że jest zastój. Co jakiś czas strzelają, żeby strzelać, co jakiś czas ktoś ginie, wydaje mi się, że nawet na Ukrainie się do tego przyzwyczaili.

Chce pan pomóc tym ludziom, czego najbardziej potrzebują?

Chcę zebrać na konto fundacji i przekazać pieniądze, które oni udokumentują zakupami. jedna wspólnota do której jeździłem wynajmowała całe piętro w bloku. I tam mieszkali różni ludzie. Tam jest Ira, która przed wojną była makijażystką i nadal do niej przychodzą różne kobiety, a ona je maluje i sobie na tym dorabia. Ira nie ma domu, jest kompletnie zniszczony. Tam jest Tania z córką, która też nie ma domu. Jej dom jest przestrzelony przez czołg, nic tam nie ma i to nie zmieniło się od lat. Jak byliśmy tam w zimie, w środku był śnieg. To piętro w bloku jest pewnego rodzaju centrum pomocy, organizuje ją Elena, która jest pastorem protestanckim i organizuje życie tej społeczności. Ja najczęściej do nich wracałem i oni mi w czasie mojej pracy, czy po prostu bycia tam, najbardziej pomagali. Tam potrzebne jest wszystko. Oni za te pieniądze kupią piecyki, kołdry, pościel, podgrzewacze do wody, po prostu rzeczy pierwszej potrzeby. W ramach tej zbiórki sprzedaję swoje zdjęcia, cały dochód oddam tym ludziom. Oczywiście nie trzeba kupować zdjęć, można po prostu wpłacić pieniądze.

Kiedy zamierza pan przekazać te pieniądze i jak się przy okazji z nimi spotkać?

Organizując zbiórkę na portalu zrzutka.pl mogę w każdej chwili wyciągać pieniądze, które zostały tam przelane. Wyciągnąłem tysiąc złotych, przelałem je i kupiliśmy z Eleną, za pośrednictwem jej fundacji pięć piecyków do tych pomieszczeń. Na razie tyle. Do 30 listopada trwa zbiórka i wtedy po odjęciu kosztów produkcji prac, przeleję Elenie resztę pieniędzy.

Idzie kolejna zima tego konfliktu, te potrzeby rosną, nie zmniejszają się.

Nie jestem w stanie nic zmienić, jedyne co mogę zrobić to oddać trochę tego, co dostałem i choć nieco zmienić życie tej małej społeczności. Proszę o pomoc.


ABY WESPRZEĆ AKCJĘ JANA JURCZAKA "POMOC DLA SPOŁECZNOŚCI ŻYJĄCEJ BLISKO LINII FRONTU NA WSCHODNIEJ UKRAINIE" KLIKNIJ TUTAJ "

(nm)