Francja chce większego udziału krajów Unii Europejskiej w interwencji zbrojnej przeciwko Al-Kaidzie w Mali. Zapowiedziała już w najbliższych dniach naradę unijnych szefów dyplomacji w tej sprawie.

REKLAMA

Szef nadsekwańskiej dyplomacji Laurent Fabius podkreślił, że wiele krajów zapowiedziało już wsparcie organizacyjne i medyczne - m.in. Wielka Brytania, Niemcy, Belgia, Holandia i Dania. Żadne z tych państw nie chce jednak np. wysłać samolotów bojowych, by pomóc francuskiemu lotnictwu bombardować obozy Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu. Według Paryża organizacja ta chce stworzyć w północnej części Mali niezależny kalifat - co zagrażałoby bezpieczeństwu Europy. Paryscy komentatorzy podkreślają, że Francja jest wspomagana organizacyjnie i moralnie, ale po czterech dniach od rozpoczęcia ataków pozostaje osamotniona na froncie.

"Opieszałość wspólnoty międzynarodowej doprowadziła do wojny w pojedynkę"

Wielu obserwatorów podkreśla, że opieszałość wspólnoty międzynarodowej, która przez prawie rok lekceważyła powstanie na północy Mali kalifatu Al-Kaidy, doprowadziła do tego, że wojnę przeciwko partyzantom w pojedynkę i w pośpiechu zaczęła Francja. Pół roku potrzebowała Rada Bezpieczeństwa ONZ, by uznać, że konieczna jest międzynarodowa interwencja zbrojna w celu rozbicia saharyjskiego kalifatu Al-Kaidy, która przejęła pod kontrolę północną część Mali i przerobiła je na oazę dżihadystów, jaką w latach 90. były Afganistan i Somalia. Kolejnych dziewięć miesięcy miało zejść na przygotowania do inwazji, mającej uchronić przed terroryzmem sąsiadujące z Mali kraje zachodniej i północnej Afryki, ale także pobliską Europę. Bo choć najbardziej zaniepokojona sytuacją Francja, a także rząd Mali pilił świat do interwencji, Rada Bezpieczeństwa uznała, że najpierw należy przeszkolić do tego malijską armię, a także zebrać i przygotować 3,5-tysięczny kontyngent wojsk zachodnioafrykańskich, który miał przyjść Malijczykom z pomocą.

Ponieważ w kwietniu zaczynają się w regionie Sahelu deszcze, które utrudniają operacje regularnych wojsk przeciwko partyzantom, wszystko wskazywało na to, że inwazja nie zacznie się przed wrześniem. Przygotowywali się do niej także dżihadyści z północnego Mali. Są nimi algierscy mudżahedini, którzy po przegranej wojnie domowej w latach 90. schronili się na Saharze i w Sahelu, gdzie założyli Filię Al-Kaidy Muzułmańskiego Maghrebu. Przystali do nich muzułmańscy fanatycy z krajów zachodniej Afryki, a także malijscy talibowie marzący o zaprowadzeniu w całym kraju szariatu.

Rok temu dżihadyści wspierali rebelię Tuaregów, którzy wróciwszy z Libii ze zrabowanymi magazynami broni Muammara Kadafiego (wspierali go w libijskiej wojnie domowej) wywołali zbrojne powstanie, by na północy Mali utworzyć własne, niepodległe państwo Azawad. Uzbrojeni po zęby Tuaregowie łatwo rozgromili malijskie wojsko, ale w czerwcu sami zostali pokonani przez dotychczasowych towarzyszy broni - dżihadystów, którzy przejęli władzę nad Azawadem.

Na początku stycznia dżihadyści uznali, że najlepszym sposobem obrony przed międzynarodową inwazją będzie ją uprzedzić. W zeszłym tygodniu partyzanckie kolumny ruszyły z północy na południe Mali. Kiedy zajęły miasto Konna, położone przy strategicznej drodze prowadzącej do Mopti i Bamako, Paryż uznał, że żarty się skończyły, a partyzanci gotowi są zdobyć nawet malijską stolicę.

Francja wysłała lotnictwo i pół tysiąca żołnierzy

Przeciwko partyzantom Francuzi posłali lotnictwo - myśliwce Mirage i Rafale oraz śmigłowce Gazelle, które od piątku atakują i rozbijają partyzanckie bazy, sztaby, magazyny broni i paliw. Poza lotnictwem Francja posłała do Mali pół tysiąca żołnierzy, by doradzali malijskiej armii i ją wspierali.

Kraje zachodniej Afryki w pośpiechu szykują oddziały, by posłać je do pomocy Francuzom w Mali. Po pół tysiąca żołnierzy obiecali: Senegal, Togo, Burkina Faso i Niger, trzystu żołnierzy obiecuje Benin. Upłynie jednak sporo czasu, zanim zostaną uformowani w jedną armię i wysłani na wojnę z malijskimi dżihadystami. Do wojny nie jest też gotowa malijska armia, rozgromiona przez Tuaregów.

Francuzów w Mali jest za mało, by prowadzić wojnę z kilkutysięczną armią dżihadystów, zaprawionych w walkach, dobrze wyszkolonych i uzbrojonych. W czasie weekendu zestrzelili dwa francuskie śmigłowce.

Póki Afrykanie nie zbiorą wojska na wojnę z dżihadystami i do pacyfikacji odbijanej z ich rąk malijskiej północy (Unia Europejska obiecała w poniedziałek, że obiecanych instruktorów wojskowych do szkolenia malijskiego wojska wyśle do Bamako na przełomie lutego i marca), Francuzi będą ograniczać się do wojny powietrznej. Dziesiątkując partyzantów, zmuszając ich do ucieczki i niszcząc ich arsenały, Francja chce ich na tyle osłabić, by przestali stanowić zagrożenie dla Europy i nie mogli stawić czoła lądowym wojskom interwencyjnym.

Francuzi zostaną wciągnięci w przewlekłą, partyzancką wojnę?

Dżihadyści spróbują zapewne wciągnąć Francuzów już teraz do wojny lądowej, którą spróbują przekształcić w przewlekłą, partyzancką wojnę na wyczerpanie jak ta w Afganistanie. Dziś mieszkańcy Bamako witają lądujących Francuzów jak zbawców, jak przed dziesięcioma laty Afgańczycy witali Amerykanów. Dżihadyści wierzą, że z każdym rokiem i miesiącem przedłużającej się wojny dzisiejszy entuzjazm dla obcych interwentów będzie malał i przeradzał się we wrogość. Nie zamierzają też kapitulować przed francuskimi Gazelle'ami i Mirage'ami. W poniedziałek, mimo francuskich ataków z powietrza, oddział partyzancki dowodzony przez jednego z najważniejszych przywódców saharyjskiej Al-Kaidy Abu Zeida zdobył kontrolowane dotąd przez rząd garnizonowe miasteczko Diabaly. W piątek, gdy zostali zaatakowani przez Francuzów w zajętej Konnie, dżihadystów dzieliło od Bamako prawie 700 km. W poniedziałek, zdobywając Diabaly, zbliżyli się do malijskiej stolicy już na odległość 400 km.

Sposobiąc się bez pośpiechu do inwazji, afrykańscy i zachodni przywódcy liczyli, że przed jej początkiem uda im się skłócić malijskich dżihadystów, a przynajmniej tych wywodzących się spośród Tuaregów. Od jesieni w Burkinie Faso pod przywództwem tamtejszego prezydenta Blaise'a Compaore toczyły się rozmowy mające pogodzić i na powrót zjednoczyć tuareskich dżihadystów z rozgromionymi w czerwcu zwolennikami tuareskiej niepodległości. Francuska inwazja sprawiła, że planowaną na 21 stycznia kolejną rundę rozmów odwołano jako bezprzedmiotową.