Koniec z pomocą wojskową USA dla Ukrainy. Trump odbiera Zełenskiemu najmocniejszą kartę w jego grze z Rosją. Kilka dni wcześniej mówi mu, że ten "nie ma kart", łajając go jak burego psa, a o Putinie... złego słowa nie powie. Mówi natomiast, że nie jest po żadnej ze stron wojny, że stoi po stronie swojego kraju i po stronie świata, że chce skończyć z rozlewem krwi i być rozjemcą. Co więcej, grozi, że wycofa USA z NATO i ogólnie skończy z transatlantycką wspólnotą z Europą. O co chodzi? Co skłania nowego przywódcę Stanów Zjednoczonych do tego historycznego przewrotu? Odpowiedzi oferują politycy, dziennikarze, politolodzy, geostratedzy, ekonomiści i psychologowie. Oto skrótowy przegląd ich wyjaśnień.
Fenomen znajduje u łaknących łatwego zrozumienia świata mroczne wyjaśnienia, w tym agenturalne i psychiatryczne. Dlatego słyszymy, że prezydentem USA powinny zająć się służby kontrwywiadu lub zdrowia. Za odmianę tego drugiego wyjaśnienia należy uznać wersję, że prezydent USA to człowiek nad wyraz naiwny, którego Putin owinął sobie wokół palca. Jest też interpretacja amerykocentryczna, w której Trump skupia się wyłącznie na swojej walce z przeciwnikami politycznymi w USA, ideologiczna, w której Putin staje się przyjacielem, bo jest bliższy ideologicznie niż elity zachodniego świata oraz ogólnoświatowa, w której Trump oczarowuje Putina, powtarzając manewr Nixona, tyle że tym razem chcąc wyciągnąć Rosję z objęć Chin, a nie jak pół wieku temu - odwrotnie.
Ile te wyjaśnienia mają sensu? Oto ich przegląd, a któremu dać wiarę, to już kwestia indywidualnych upodobań, przekonań i możliwości.
Posługując się kolejnością alfabetyczną, zabierzmy się na początek za wyjaśnienie agenturalne, oparte na całej gamie relacji, oskarżeń, przypuszczeń i plotek. W wersji ograniczonej obejmuje ona zarzuty korzystania z rosyjskiego wsparcia w walce politycznej. W wersji pełnej, rzekomy werbunek przez KGB pod koniec czasów zimnej wojny.
Agenturalne zarzuty pojawiają się co najmniej od dekady. Szeroko znane stały się, gdy były brytyjski agent z MI6 Christopher Steele, który zajmował się wyjaśnieniem śmierci byłego agenta KGB w Wielkiej Brytanii Aleksandra Litwinienki, sporządził wspierany przez wrogów Trumpa z Partii Demokratycznej raport. Wedle tego opracowania Rosja "rozwijała, wspierała i asystowała" Donaldowi Trumpowi, pomagając w jego kampanii wyborczej, dysponując jednocześnie narzędziem szantażu w postaci rzekomego "kompromatu", o którym nieco później.
Donald Trump wielokrotnie zaprzeczał tego rodzaju oskarżeniom, nazywając je "rosyjską fałszywką". Późniejsze podobne zarzuty były przedmiotem dochodzenia, w którym prokurator Robert Mueller ostatecznie nie znalazł dowodów na zmowę lub koordynowanie działań sztabu Donalda Trumpa z Rosją.
Na tym można by skończyć, gdyby nie to, że w ubiegłym tygodniu, trzy dni przed sławną awanturą w Gabinecie Owalnym, były szef Narodowego Komitetu Bezpieczeństwa Kazachstanu, a wcześniej wieloletni oficer KGB Alnur Mussajew, odświeżył w Internecie oskarżenie, że Donald Trump podczas wizyty w ZSRR pod koniec lat 80. został zwerbowany jako kontakt operacyjny rosyjskich służb. Jaką wiarygodność ma Kazach? Trudno byłoby go uznać za postać świetlaną. Prawie 20 lat temu zbiegł z Kazachstanu, by uniknąć oskarżeń o zamach stanu, a potem był oskarżony w Austrii w sprawie porwania i zamordowania dyrektorów kazachskiego banku, których ciała znaleziono w beczkach z wapnem.
Jednocześnie Mussajew nie jest ani pierwszym, ani ostatnim byłym człowiekiem sowieckich służb, który wysunął tego rodzaju oskarżenia. Kilka lat temu źródłem dla autora jednej z nieprzychylnych Trumpowi publikacji był mieszkający w USA dawny agent KGB Jurij Szwec, a krótko po publikacji Mussajewa, jego tezie wtórował inny dawny pracownik służb ze wschodu, obywatel Francji Siergiej Żirnow. Należy wspomnieć, że ten ostatni uczynił to w wywiadzie dla ukraińskich mediów, a ten pierwszy występuje w swoich komentarzach w internecie na tle niebiesko-żółtej flagi z napisem "Glory to Ukraine".
Wróćmy teraz do "kompromatu", bo chociaż w Ameryce ta plotka jest już nieco przebrzmiała, polski czytelnik mógł o niej nie słyszeć, mimo, a może dlatego że jest niewiarygodnie barwna i to dosłownie. Chodzi o zabezpieczone rzekomo przez rosyjskie służby nagranie z moskiewskiego hotelu Carlton-Ritz. Tam w apartamencie prezydenckim, nr 1101, w 2013 roku miał nocować ówczesny amerykański miliarder i właściciel praw do konkursu Miss Universe. Donald Trump nie ukrywał wówczas, że zorganizował wybory najpiękniejszej kobiety w Moskwie z pomocą bliskiego Władimirowi Putinowi miliardera Arasa Agalarowa. Pisał zresztą wtedy, że miał nadzieję zaprzyjaźnić się przy okazji z przywódcą Rosji.
Wybory najpiękniejszej odbyły się w należącym do Agalarowa podmoskiewskim centrum Crocus City Hall, znanym ze zjazdów partii Putina oraz krwawego zamachu z 2024 roku, o który Kreml oskarżył służby ukraińskie. Wracając jednak do pokoju nr 1101, to tamtejsze szpiegowskie kamerki miały zarejestrować w apartamencie nagranie nazwane przez amerykańskie media "siusiu taśmą". Domniemany kompromat ukazuje jakoby scenę z prostytutkami opłaconymi, by - ku uciesze amerykańskiego biznesmena - zanieczyściły łóżko, w którym wcześniej spał ówczesny demokratyczny prezydent USA Barack Obama. Donald Trump twierdził, że chociaż rzeczywiście wynajął wtedy apartament prezydencki w Ritzu, to wcale tam nie nocował i uzupełniał, że cierpi na germofobię, czyli paniczny lęk przed zarazkami.
Taśma pozostaje w sferze plotek, w przeciwieństwie do faktu, jakim jest niechęć obecnego prezydenta do demokratów, chociaż wydaje się to dotyczyć głównie - jak wciąż powtarza Trump "Zaspanego Joe Bidena", bo o Obamie obecny prezydent niedawno powiedział, że "prawdopodobnie się lubią".
Dochodzimy zatem do kolejnej interpretacji, którą nazwiemy "amerykocentryczną". Wedle tego wyjaśnienia, Donald Trump odwraca się od Ukrainy, a zwraca ku Rosji, ponieważ odwrotne stanowisko zajmowali jego amerykańscy polityczni wrogowie. Wedle tej wersji, to w związku z wewnętrzną walką polityczną w USA, nie bacząc na moralny i geopolityczny kompas, woli faworyzować raczej wschodnie imperium niż prozachodnią Ukrainę i ślepo zwalczać przywódcę tej ostatniej, postrzegając go jako "agenta Zaspanego Joe".
Ta niechęć ma nie dotyczyć zresztą samego okresu wojennego. Doniesienia o zaangażowaniu osób o ukraińskim pochodzeniu w kampanię oskarżeń wymierzoną w Trumpa pojawiały się jeszcze przed wyborami, które dały mu pierwszą kadencję. W czasie tej pierwszej kadencji Donald Trump miał też na pieńku z samym prezydentem Ukrainy. Zwrócił się w 2019 do świeżo wtedy wybranego Zełenskiego, by ten interweniował w sprawie dochodzenia dotyczącego ukraińskiej firmy gazowej Burisma tak, by światło dzienne ujrzały zarzuty korupcyjne wobec zatrudnionego w jej władzach syna Joe Bidena, Huntera. Zełenski prośby nie spełnił, a na jaw wyszła sama rozmowa prezydentów, dzięki czemu amerykańscy demokraci mieli okazję uruchomić procedurę impeachmentu.
Nowe władze w Białym Domu mają też pamiętać Zełenskiemu, że preferował demokratów w czasie kampanii wyborczej w USA. W czasie sławnej rozmowy w Gabinecie Owalnym wiceprezydent J.D. Vance wypomniał wprost gościowi z Ukrainy, że fatygował się do kluczowej, bo wahającej się Pensylwanii, by wspierać demokratów.
Władze w Kijowie są zatem, zgodnie z tą interpretacją, postrzegane przez Trumpa jako zagrożenie i agentura, zainstalowana przez jego politycznych przeciwników, którzy od lat robią co w ich mocy, by zniszczyć jego polityczną karierę i na tym tle Kreml jawi mu się jako siła przychylna, w myśl zasady "wróg przyjaciela mojego wroga staje się moim przyjacielem". Zwolennicy tej wersji, wskazując choćby marginalne miejsce spraw światowych w niedawnym wystąpieniu Trumpa przed Kongresem przekonują, że to polityka wewnętrzna ma w USA priorytet przed zagraniczną, że dyplomacja jest tylko pochodną rozgrywek w Waszyngtonie, a my tego nie zauważamy, bo brakuje nam wiedzy o amerykańskiej polityce i świadomości tego, że świat zewnętrzny pełni drugorzędną rolę dla pogrążonych w rywalizacji o władzę patrycjuszy amerykańskiego imperium.
Do tej interpretacji można dołączyć jej odmianę "ideologiczną". Ta kładzie nacisk na przekonania Donalda Trumpa i ideologię nowej ekipy rządzącej w Waszyngtonie. Trudny do określenia i pomieszczenia w dotychczas stosowanych kategoriach "trumpizm" jest mocno zabarwiony nacjonalizmem i populizmem. Tak się składa, że elity, w tym polityczne, świata zachodniego od lat się od takich idei odżegnują, podczas gdy Władimir Putin zbudował na nich swoją strategię dożywotniego przywództwa. Wypowiedzi ludzi Trumpa np. o Orbanie jako najwybitniejszym przywódcy w Europie i o przeniesieniu amerykańskich wojsk na Węgry z Niemiec, gdzie powinna rządzić AfD, wedle ideologicznej interpretacji zwrot ku Rosji staje się zrozumiały, gdy pojmiemy ogrom światopoglądowej zmiany w Białym Domu.
Kolejna interpretacja, "ogólnoświatowa", kładzie nacisk nie na idee, ale na pragmatyzm i nie na lokalne, lecz globalne motywacje amerykańskich władz. Wstrzymanie pomocy dla Ukrainy i zwrot w stronę Rosji ma być według tego wytłumaczenia tylko pojedynczym aktem dramatu o rozsypującym się porządku świata, w którym USA chcą zachować pozycję mocarstwa nr 1.
Nowe amerykańskie władze akceptują wedle tej wersji, że globalny ład musi się zmienić i - inaczej niż poprzednia administracja - działają tak, by przystosować się do nowej sytuacji uznając, że Pax Americana jest już za drogi, ale próbując zachować maksimum wpływów w świecie szukającym nowej równowagi. Dlatego Ameryka do dzielenia świata na nowo zaprasza Rosję, a kosztowna dla niej oraz odstającej technologicznie i militarnie Europie pozostaje w panice zmienić się, by nie zostać na kompletnym marginesie.
Zwolennicy tej wersji twierdzą, że świat przeobraża się na naszych oczach, a jego nowy ład dopiero się wyłoni. Tak jak po zakończeniu Zimnej Wojny dominujące absolutnie gospodarczo i militarnie USA były gwarantem porządku i eksportowały system wartości i model demokracji liberalnej, tak w erze potężnych Chin, zmierzających ku potędze Indii i innych rodzących się ośrodków znaczenia i wpływów, świat wchodzi w fazę wielobiegunowości i regionalizacji.
Dlatego Donald Trump, którego ekipa powtarza, że przyszedł czas na "zdrowy rozsądek", uznaje, że USA nie są już w stanie podtrzymać swojej roli światowego policjanta. Próbując zachować dominującą pozycję na całym globie, koncentrują ekspansję na swojej części świata, starając się rozszerzyć wpływy na Grenlandię i Kanadę oraz grożą najazdem na Panamę, by przywrócić kontrolę Waszyngtonu nad kanałem łączącym Pacyfik z Atlantykiem. W ramach tej regionalizacji, Amerykanie postanawiają zresetować swoje stosunki z Rosją i na początku zaczęli, za zamkniętymi drzwiami, przez długie godziny, najpierw w Rijadzie, a potem w Stambule, rysować kontury nowego porządku.
Wedle tego wyjaśnienia Ameryka Trumpa godzi się zatem z tym, że umyka jej status jedynego supermocarstwa i uznaje, że świat stał się wielobiegunowy, a w ramach dealu z Rosją oferuje nie tylko wycofanie się z Ukrainy i utrudnianie życia wrogim Rosji siłom w Europie, ale też np. wspólne zagospodarowanie Arktyki czy inwestycje w wydobycie surowców w Rosji, w zamian oczekując rozluźnienia więzów z Chinami oraz rozerwania związku z Iranem i Koreą Północną, o czym mówi już zresztą wprost choćby specjalny wysłannik Trumpa do spraw wojny ukraińsko rosyjskiej generał Keith Kellogg.
Według politologów te nowe reguły gry przypominają stary, dobrze znany koncert wielkich mocarstw, a Donald Trump próbuje po prostu przejąć w imieniu USA inicjatywę w "czasach przejścia". Uważa, że Stany Zjednoczone są na tyle potężnym krajem, że nie muszą grać w ramach wspólnoty transatlantyckiej, bo ona jest dla jego kraju zbyt kosztowna. To również komponuje się ze światopoglądem Władimira Putina, który nie raz odwoływał się do koncepcji dzielenia świata przez mocarstwa, przywodzących na myśl Kongres Wiedeński czy Umowę Jałtańską, której 80. rocznicę obchodzono zresztą niedawno w Rosji zastanawiająco hucznie.
W tej grze Donaldowi Trumpowi ma chodzić o chęć takiego ułożenia tego nowego świata, by nie mieć przeciwko sobie jednocześnie wszystkich potęg, które zaczęły już zacieśniać współpracę w ramach BRICS. Stąd miała się wziąć koncepcja "odwróconego Nixona", czyli powtórzenia manewru sprzed pół wieku, kiedy to Ameryka nastawiła Chiny przeciwko Rosji, by wygrać zimną wojnę.
Wielu znawców stosunków międzynarodowych przekonuje, że ekipa Donalda Trumpa, która uznaje, że musi skupić się na rywalizacji z Chinami, próbuje pozbyć się problemów z Rosją w Europie, osłabiając też jej związki z Chinami, nawet jeśli o rozerwaniu więzów nie ma tym razem mowy, a także negocjując z Moskwą rozluźnienie jej sojuszu z innymi "krajami rozbójniczymi", umocnionego w czasie sankcji i wojny w Ukrainie.
Do tej interpretacji warto dorzucić jeszcze składnik ekonomiczny, który wskazywać ma, że oto nadszedł ostatni moment, by Stany Zjednoczone uratowały swoją przewagę nad Chinami. Dowodem słabnącej pozycji USA w świecie może być fakt, że u szczytu potęgi USA odpowiadały za 40 proc. światowego PKB, na końcu zimnej wojny za ponad 30 proc., a dziś to już tylko 25 proc. W tym samym czasie Chiny wspięły się z poziomu marginalnego, poprzez 5 proc. jeszcze na początku XXI wieku do dzisiejszych już niemal 20 proc.
W dodatku amerykańskie państwo ma na karku coraz większy ciężar długu. 35 bilionów dolarów publicznego zadłużenia to już ponad 120 proc. PKB, a dzwonek alarmowy zabrzmiał w zeszłym roku, kiedy wydatki na spłacanie odsetek od długu po raz pierwszy były wyższe niż gigantyczne przecież nakłady na armię. Dlatego nowe władze próbują ratować sytuację, tną wydatki, gdzie się da, czego medialnym symbolem jest piła łańcuchowa w rękach Elona Muska, a realnym wymiarem m.in. zapowiedź ograniczenia w pięć lat wydatków na wojsko o jedną trzecią. To przełożyłoby się na sumę 300 mld dolarów, porównywalną z rozmiarami wielkiej finansowej mobilizacji na rzecz zbrojeń w Europie.
W tej ekonomicznej interpretacji wolty Trumpa kryje się jeszcze jeden aspekt dotyczący amerykańskiej waluty. Chodzi o to, że mimo zadłużenia, które dla wielu państw oznaczałoby ryzyko kryzysu, Stany Zjednoczone są bezpieczne, głównie dlatego, że zadłużają się we własnej walucie, która cieszy się największym zaufaniem na świecie. To dzięki statusowi dolara, używanego powszechnie w handlu i rozliczeniach międzynarodowych oraz w państwowych rezerwach krajów całego świata, Stany Zjednoczone mogą bezkarnie zadłużać się ponad miarę, bo wysyłają w świat część drukowanych na potęgę długów, dzięki czemu od dekad mogą finansować m.in. horrendalne wydatki na wojsko.
To zaufanie do imperialnej waluty i jej niezagrożona pozycja nie są wszakże dane raz na zawsze, czego w przeszłości doświadczył gulden czy funt i tu znów pojawia się... Rosja. Zbliżenie z Kremlem miałoby zatem przy okazji posłużyć ochronie statusu dolara jako globalnej waluty.
Źródłem zagrożenia dla dolara, a więc i amerykańskiej supremacji, jest co prawda nie stosunkowo niewiele znacząca w światowej gospodarce Rosja lecz Chiny, ale to właśnie Rosja animowała w ostatnich latach działania na rzecz ustanowienia nowych mechanizmów rozliczeń, a nawet stworzenia konkurencyjnej waluty, co mogłoby przyspieszyć schyłek pieniądza państwa amerykańskiego i to Rosja, będąca obok Arabii Saudyjskiej największym eksporterem najważniejszego przedmiotu międzynarodowego handlu, czyli ropy, pierwsza skutecznie rzuciła wyzwanie finansowemu porządkowi panującemu od kilkudziesięciu lat, przechodząc w czasie wojny w rozliczeniach za sprzedaż ropy Chinom i Indiom na juany, rupie i ruble.
Donald Trump faktycznie krótko po wygranych wyborach oświadczył, że położy kres dążeniu krajów BRICS do odejścia od dolara. "Żądamy, by te kraje zobowiązały się, że ani nie utworzą nowej waluty BRICS ani nie poprą jednej z istniejących, aby zastąpić potężnego dolara" - napisał i zagroził, że "w przeciwnym razie spotkają się ze stuprocentowymi cłami". Koncesje na rzecz Rosji, w tym spodziewana przez niektórych komentatorów neutralność Ukrainy, mogłyby zatem być ceną za rozerwanie szczególnie istotnej dla USA antydolarowej strony sojuszu Moskwy i Pekinu.
Zgodnie z porządkiem alfabetycznym, czas jeszcze na psychologiczne wyjaśnienie działań Białego Domu. W myśl interpretacji skupionej na umyśle Donalda Trumpa, kryją się w nim cechy, które mogą wywoływać nie tylko niewłaściwą ocenę sytuacji, ale i zaburzoną samoocenę. Jej źródłem ma być fakt, że to nie rzeczywiste dokonania i doświadczenie polityczne, lecz telewizyjna kreacja przyniosła sławę i utorowała drogę do prezydentury obecnemu głównemu lokatorowi Białego Domu. Podobnie jak Wołodymyr Zełenski, Donald Trump grał człowieka, którym w końcu się stał.
W sytuowanej wysoko na liście krajów o rozbuchanej korupcji Ukrainie, Zełenski przez kilka lat emisji serialu "Sługa Narodu" wbił się wyborcom w pamięć jako uczciwy nauczyciel, który zostaje prezydentem. W zbudowanej na kulcie bogactwa i przedsiębiorczości Ameryce, Donald Trump przez kilkanaście lat grał w telewizyjnym reality show "The Apprentice", a potem "The Celebrity Apprentice" genialnego biznesmena i mistrza negocjacji i ten image pomógł mu uzyskać poparcie wyborców.
Są też psychiatrzy gotowi diagnozować Donalda Trumpa w mediach, na podstawie obserwacji poczynionych za ich pośrednictwem. Wspominają m.in. o zaburzeniach narcystycznych, a więc nadmiernej potrzebie bycia podziwianym i niedoborze empatii, o stanach maniakalnych, paranoidalnych oraz tendencjach sadystycznych i skłonności do patologicznego kłamstwa.
W wydanej przez New York Times książce "The Dangerous Case of Donald Trump", niemal trzydziestka psychiatrów i ekspertów w dziedzinie zdrowia psychicznego łamie zasadę, by publicznie nie diagnozować osób nieprzebadanych, dowodząc, że Donald Trump należy do ludzi, którzy kierują się gniewem, a jeśli nie są podziwiani, próbują zniszczyć tych, którzy ich nie uwielbiają.
Na sam koniec, skoro mowa o niszczeniu, należy jeszcze dodać, że pod koniec alfabetu, pod literą "w" może ukrywać się jeszcze jedno, wojskowe wyjaśnienie dotyczące wyzwań, które stają przed amerykańskim wojskiem. O realnym znaczeniu wynalazków służących armii Putina nie mówią chętnie ani wojskowi naukowcy, ani dowódcy, więc to ewentualne wyjaśnienie nie pojawia się w publicznym obiegu.
Być może jednak Amerykanie i sam Trump mają wiedzę o czymś, co Rosjanie posiadają i z czym nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się skonfrontować.