"Jesteśmy tu dla rodzin, bliskich. Obserwujemy ścianę. Ale z mojego doświadczenia wynika, że nie ma już żadnych szans..." - mówi o zaginionych na Broad Peaku polskich himalaistach Krzysztof Wielicki, kierownik wyprawy. Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka przedwczoraj, wraz z dwoma innymi Polakami, zdobyli ośmiotysięcznik. Niestety nie zdołali zejść z góry.
Maciej Pałahicki: Jaka jest w tej chwili sytuacja?
Krzysztof Wielicki: Sytuacja w tej chwili wygląda w ten sposób, że obserwujemy ścianę. Na wysokość 7000 metrów poszedł jeszcze zespół tragarzy wysokościowych - do bliższej obserwacji, żeby być na miejscu w razie czego. Chociaż my stąd widzimy wszystko idealnie.
Jest jakiś ślad życia w tym rejonie?
Nie ma żadnego śladu. Nikt się nie pojawił.
Jeśli chodzi o Tomka (Kowalskiego), to on nie mógł się pojawić, bo nigdy nie zszedł na naszą stronę. Natomiast jeżeli chodzi o Macieja Berbekę... zniknął... albo spadł... w ścianie go nie ma.
Czy Artur Małek i Karim Hayyat, którzy wieczorem rozpoczęli zejście z obozu IV, dotarli już do bazy?
Tak.
Jaka jest w tej chwili pogoda, jakie dalsze plany?
Pogoda jest bardzo dobra. Obserwujemy jeszcze dziś cały dzień, całą noc i jeszcze jutro będziemy obserwować do południa, jeśli tylko pogoda na to pozwoli, choć w nocy ma się zmienić front, ma przyjść duży wiatr i całkowite zachmurzenie. Jeśli będzie słonecznie, to jeszcze zostaniemy.
Można mówić w tej chwili o szansach?
Bazując na moim doświadczeniu, nie ma żadnych szans. Jest ciężko... Bardzo ciężko...
Kiedy był ostatni kontakt z nimi?
Z Maćkiem nie było w ogóle kontaktu, Maciek odezwał się tylko raz - na szczycie. To jest w ogóle tajemnica, będziemy rekonstruować wszystkie wydarzenia z poprzednich dni, mamy nagrania, (spróbujemy ustalić) co się stało, że Maciek się w ogóle nie łączył. Tylko raz na szczycie się połączył i to nie ze swojego telefonu, tylko partnera.
A ostatni kontakt z Tomkiem?
Wczoraj o 6:30 rano.
On miał, zdaje się, poważne kłopoty?
Bardzo poważne. Po prostu w pewnym miejscu zatrzymał się i dalej nie chciał schodzić... Ostatnie jego słowa były takie, że będzie próbował, ale ja się obawiam, że przy tej próbie mógł spaść... on nie mógł kroku jednego zrobić.
W nocy hipotermia, minus 40, był wyziębiony zupełnie. Zaleciłem mu leki pewne. Jeden wziął, drugi mu wypadł.
On był już bardzo słabiutki, on już mówił cicho... Wiedział, że jedyny ratunek to, gdyby udało mu się zejść niżej, na przełęcz. Zresztą też małe szanse... Ale po tej stronie po 11 przychodzi słońce. I wiedzielibyśmy, że coś się dzieje, moglibyśmy próbować go ratować.
Ale od tamtego czasu się nie zgłosił. Ja przypuszczam, że on jednak próbował schodzić. Był namawiany przeze mnie, przez całą noc. On co chwilę, co pół godziny mówił, że dalej nie pójdzie i że będzie biwakował. A biwak przy tej wysokości, przy tych temperaturach jest bez sensu.
Czyli on nawet do przełęczy nie dotarł?
Nie dotarł do przełęczy. Bo gdyby dotarł, to byśmy coś wiedzieli, co robić dalej.
Podobno widział Maćka niżej?
Rano zaczął schodzić na naszą stronę. Ale potem - jak zespół ratowniczy był już blisko, w połowie drogi - zameldował, że przestał go widzieć. Ale i tak wysłałem ich do góry, do miejsca, gdzie ostatni raz był widziany Maciek. Tam były ślady na przełęcz. Nigdzie nie znaleźli Maćka, potem całą noc, całe popołudnie... cisza.
Nie wiadomo, co mogło się z nim stać?
Dwie rzeczy. Ja myślę, że Maciek był też wyczerpany, bo też bardzo wolno schodził. Tą całą grań 10 godzin, to dużo. Można się potknąć, wpaść do szczeliny albo też polecieć dalej. To jest wysoka ściana, 1800 metrów.
To działo się w rejonie tych szczelin.
Tak, przy szczelinie widzieli Maćka. Najpierw światełko widzieliśmy około 4 rano, a potem przy świcie widać było postać pewną.
I potem zniknął?
I potem zniknął... Jest w tym sensie zaginiony, bo nie wiemy, co się stało, ale generalnie zginął...
W tej chwili, po tylu godzinach, trudno mówić już o nadziei?
Ja uważam, że nie ma nadziei, ale dla bliskich, rodzin i tych, którzy uważają, że można przeżyć tyle dni, jesteśmy tu.