"Nowy chiński system kredytów społecznych to dystopijny koszmar" - ostrzega Steven W. Mosher na łamach "New York Post", jednej z największych gazet codziennych w Stanach Zjednoczonych. Steven W. Mosher jest szefem amerykańskiego Instytutu Badań nad Populacją i autorem książki "Azjatycki tyran. Jak 'chiński sen' stwarza nowe zagrożenie dla światowego porządku". Jednym z niebezpiecznych aspektów rosnącej chińskiej potęgi jest właśnie tworzenie przerażającej dystopii, czyli totalitarnej rzeczywistości, coraz bardziej osaczającej mieszkańców. Jej istotną cechą jest dążenie do pełnej kontroli społeczeństwa.
Wyobraź sobie, że dzwonisz do znajomego - pisze Mosher. Jednak zamiast słyszeć dźwięk dzwonka, w uszach rozbrzmiewa ci policyjna syrena, a potem ostrzegający głos: "Uważaj w kontaktach z tą osobą". Witaj w rzeczywistości chińskiego "Systemu Kredytu Społecznego"! Stosowana w nim punktacja może zrujnować ci życie na wiele sposobów.
Powiedzmy, że przyjeżdżasz na lotnisko w Pekinie - pisze Mosher. Chcesz złapać samolot do miasta Kanton prawie 2000 tysiące kilometrów na południe. Jednak urzędnik w kasie biletowej odmawia ci sprzedaży biletu. Dlaczego? Odgórna ocena twojego kredytu społecznego jest zbyt niska. Nie tylko spotyka cię upokorzenie, musisz też podróżować taki kawał drogi dużo wolniejszym pociągiem. To, co miało być komfortowym trzygodzinnym lotem bez międzylądowań, przeradza się w 30-godzinny koszmar jazdy od stacji do stacji. Powód? Rząd uznał cię za osobę niegodną zaufania. Być może spóźniasz się ze spłatą pożyczki, albo nie spodobała ci się polityka rządu i twój komentarz pojawił się w Internecie. Albo po prostu twoją częstą grę w sieci uznano gdzieś tam za nałóg. To wszystko radykalnie obniża twoją punktację, a gdy twój wynik gwałtownie spadnie, spadasz na samo dno. Najwięksi dłużnicy to najstraszniejszy szczebel w chińskim systemie kastowym: Laolai.
Kary dla Chińczyków, którzy podpadli rządzącym są szokujące - podkreśla autor artykułu. Rządowy algorytm może posunąć się tak daleko, że zainstaluje "krępujący" dźwięk dzwonka w telefonach ludzi z grupy Laolai. Sygnał zawstydza ich za każdym razem, gdy zadzwonią publicznie. Jednak żenujący dzwonek, zakazy lotów i powolne pociągi to dopiero wstęp do dystopijnego koszmaru, który jest teraz elementem codziennego życia w Chinach dla dziesiątek milionów osób. Niska społeczna ocena kredytowa wykluczy Cię z dobrze płatnych miejsc pracy, uniemożliwi Ci uzyskanie kredytu mieszkaniowego lub samochodowego, a nawet rezerwację pokoju hotelowego. Rząd spowolni twoje połączenia internetowe, zabroni twoim dzieciom uczęszczania do szkół prywatnych, a nawet opublikuje twój profil na publicznej czarnej liście, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Czyżby dystopia "1984" George'a Orwella była sielanką?
Wygląda na to, że ta chińska, jeszcze bardziej przerażająca, wizja totalitarnej kontroli będzie nosiła tytuł "2020", bo właśnie na ten rok komunistyczne władze w Pekinie zaplanowały ostateczne wdrożenie tego systemu w całym kraju. Na razie rząd udoskonala algorytm i wciąż go testuje. Już pojawiają się plotki o stosowaniu prewencyjnych aresztowań. Do "obozów reedukacyjnych" trafiają więc wskazane osoby nie za to, że rzeczywiście popełnili przestępstwo, ale dlatego, że dopiero mogą przekroczyć prawo. To już wizja z innej literackiej dystopii - opowiadania Philipa K. Dicka pt. "Raport mniejszości", które zekranizowano. Przypomnijmy, akcja tego utworu toczy się w roku 2054. Agencja Prewencji dzięki technologiom opartym na prekognicji karze sprawcę, zanim jeszcze popełni on przestępstwo. Dick ukuł termin "precrime" tłumaczony w Polsce jako "przed-stępstwo. Orwell też podejmował podobny wątek w "1984", wykreował termin "myślozbrodni".
Stalinowska tyrania miała swojego bohatera-denuncjatora. Ten chłopiec ze wsi Gierasimowka został sowieckim "gierojem", ikoną ruchu pionierskiego i wzorem do naśladowania dla dzieci. Za co? Pracował dla komunistów, którzy organizowali kołchozy. Kiedy rabunkowa polityka zaboru zboża rolnikom wywołała bunt wśród "kułaków", Pawlik wydał "spiskowców", a wśród nich swego rodzonego ojca. Taki to był wzorzec zamordystycznej antymoralności. We współczesnych, rozwiniętych cywilizacyjnie, ale wciąż komunistycznych Chinach jest bardzo podobnie. Obywatele, którzy zbierają punkty w "Systemie Kredytu Społecznego", powiększają swoje konta denuncjując wrogów chińskiego państwa. Zgłaszają na przykład tych, którzy naruszają nowe ograniczenia praktyk religijnych. Można "zapunktować" "sypiąc" na chrześcijan, którzy spotykają się nielegalnie, aby modlić się w prywatnych domach. Uznanie władz i kredytowy bonus zyskują delatorzy, zdradzający muzułmańskich Ujgurów oraz Kazachów na dalekim zachodzie Chin. Donosy dotyczą publicznych modłów, postów podczas Ramadanu lub po prostu bujnego zarostu. Brody również rodzą brudne czyny.
Gdy Państwo Środka coraz bardziej zbliża się do totalitarnego celu - monitorowania wszystkich działań swoich obywateli 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu- samo społeczeństwo staje się wirtualnym więzieniem. Zachodnia opinia publiczna ostro krytykuje nowy system. Human Rights Watch określa go jako "mrożący krew w żyłach". W odpowiedzi Komunistyczna Partia Chin szydzi, że ludzie Zachodu są po prostu zbyt wyrafinowani, aby zrozumieć cuda, jakie niesie taka społeczna organizacja. Rządowa prasa w Pekinie stwierdza: "'System kredytów społecznych' jest po prostu niezrozumiały dla krajów zachodnich". Jednak - jak komentuje to Steven W. Mosher - my dobrze rozumiemy, co się dzieje. I przypomina, że to pradawny totalitarny impuls obecny ciągle w Chinach. To absolutna władza boga-cesarza nad poddanymi kontynuowana w obecnych, nowoczesnych czasach.
We właśnie wydanej w Polsce książce brytyjskiego historyka-mediewisty Petera Frankopana pt. "Jedwabne szlaki. Nowa historia świata" czytamy na temat organizacji chińskiego państwa i społeczeństwa sprzed ponad 2000 lat: Chińczycy regulowali handel i w tym celu stworzyli system oficjalnej kontroli kupców, którzy przybywali spoza granic cesarstwa. Olśniewająca kolekcja trzydziestu pięciu tysięcy tekstów z garnizonowego miasta Xuanquan, nieopodal Donhuangu, daje nam żywy obraz codziennej egzystencji w miasteczku leżącym u wrót Korytarza Gansu. Z tekstów tych, utrwalonych na bambusowych i drewnianych tabliczkach, dowiadujemy się, że wjeżdżający do Chin musieli trzymać się wyznaczonych tras, otrzymywali pisemne przepustki, a urzędnicy regularnie ich spisywali, chcąc mieć pewność, że wszyscy, którzy wjechali do kraju, ostatecznie go opuścili. Każdy gość miał swoje dossier niczym dzisiejszy gość hotelowy: odnotowywano ile wydał na jedzenie, skąd pochodzi, jakim tytułem się posługuje i w jakim kierunku zmierza. (...) Dziś patrzymy na globalizację jak na zjawisko wyjątkowe i charakterystyczne dla czasów obecnych, ale była ona też faktem dwa tysiące lat temu- bywała okazją, tworzyła problemy, przynosiła postęp technologiczny. Na refleksje Petera Frankopana - wyraz fascynacji chińską kulturą, która od zarania dziejów potrafiła sobie radzić z kurczącym się światem - można jednak spojrzeć z innej strony. Kurczy się nasz prywatny świat. Coraz mniej jest miejsc, gdzie władze dadzą nam w końcu spokój.