Przed Sądem Okręgowym w Poznaniu rozpoczął się w czwartek proces Roberta S. W kwietniu ub. roku w Śremie mężczyzna miał dla "zabawy" spowodować pożar, w wyniku którego spłonął jego znajomy. Mężczyźnie grozi dożywocie; w sądzie nie przyznał się do winy.
Do zdarzenia doszło 1 kwietnia ub. roku w Śremie. Według śledczych Robert S., nieposiadający stałego miejsca zamieszkania, najpierw ukradł paliwo ze stacji benzynowej, a następnie postanowił je wykorzystać, aby "dla zabawy" rozpalić ognisko wokół znajomego, śpiącego w pustostanie. Według śledczych, oskarżony rozlał benzynę, a następnie rzucał w kierunku znajomego niedopałki papierosa. W wyniku pożaru mężczyzna się zapalił; miał poparzone ok. 90 proc. ciała, zmarł w szpitalu.
W momencie zatrzymania oskarżony był pijany, jak podawała wówczas policja, Robert S. miał w organizmie ponad dwa promile alkoholu.
Początkowo prokuratura przedstawiła Robertowi S. zarzut spowodowania pożaru, w następstwie którego zmarł 37-letni mężczyzna. Na dalszym etapie postępowania śledczy podjęli decyzję o zmianie kwalifikacji prawnej czynu na zabójstwo. Oskarżonemu grozi nawet dożywocie.
Prokuratura podkreśliła w akcie oskarżenia, że Robert S. "działając w zamiarze ewentualnym pozbawił życia Pawła (...) w ten sposób, że bez żadnego powodu substancją łatwopalną w postaci benzyny silnikowej, którą wcześniej uzyskał, polał miejsce, na którym leżał pokrzywdzony, oraz jego rzeczy osobiste znajdujące się w pomieszczeniu, papier i koce, a następnie rzucił w to miejsce niedopałek palonego przez siebie papierosa, czym spowodował zainicjowanie ognia".
Robert S. nie przyznał się w sądzie do zarzucanego mu czynu. Odmówił także składania wyjaśnień.
W poprzednich wyjaśnieniach, odczytanych w czwartek przez sąd, oskarżony zaznaczył, że wraz z innym kolegą ukradli paliwo, po czym wrócili do pustostanu. Na podłodze leżał Paweł. Ja polałem podłogę obok Pawła, polałem też koce i papiery, które leżały na podłodze. Powiedziałem do Szymona, że polałem na podłodze i niech się pali. Zrobiłem to dla zabawy. Paliłem papierosa i ten niedopałek rzuciłem w to miejsce, gdzie rozlałem paliwo. Zaczęło się trochę palić, później ogień był coraz większy - w tym momencie zapalił się leżący na podłodze Paweł. Wstał i prawie cały się już palił. Ja dla żartu powiedziałem, że jak się pali, to niech się pali. Zacząłem go gasić, a Paweł ściągnął z siebie ubrania. Nie myślałem, że ta zabawa może skończyć się śmiercią Pawła - mówił.
W czwartek w sądzie oskarżony nie podtrzymał tych wyjaśnień. Powiedział, że tylko częściowo są zgodne z prawdą. Nie zgadza się połowa rzeczy, mam krótką pamięć, nie pamiętam co pani (sąd) przeczytała, musiałbym usłyszeć to jeszcze raz, żeby powiedzieć, co się nie zgadza w tych wyjaśnieniach - mówił.
Prawdą jest, że polałem paliwem kawałek sznurka, czy szmaty obok miejsca, w którym siedział Paweł, jestem pewien, że siedział i pił alkohol. Ja to paliwo polałem w odległości metr, 1,5 metra w odległości, od której siedział Paweł. Chciałem rozpalić ognisko, bo było zimno (...) Ostatecznie ja nie rozpaliłem tego ogniska. Po jakimś czasie Paweł poprosił mnie o zapalniczkę i papierosa, ja mu je dałem i jak odpalił tego papierosa, to buchnęło w naszą stronę i zapaliła się cała chata. Dużo nie pamiętam. To było małe pomieszczenie, ja byłem obok Pawła. Mnie ogień nie dosięgnął, nie wiem dlaczego sięgnął Pawła. Ogień rozpalał się na ubraniu Pawła. Ja wtedy nie paliłem papierosa i nie rzuciłem niedopałka na podłogę - mówił w sądzie.
Gdy Paweł zaczął się palić, ja przyglądałem się przez chwilę, bo nie wiedziałem, co robić, byłem w szoku. Później zacząłem go gasić, rzucałem na niego wszystko co tam było, czyli jakieś ciuchy, żeby przykryć ogień, potem wyprowadziłem go na zewnątrz i przyjechała straż pożarna - dodał.
W czwartek sąd przesłuchał także pierwszych świadków w sprawie, w tym siostrę pokrzywdzonego oraz strażaka, dowódcę akcji gaśniczej, który był na miejscu pożaru.