Amerykanie pytają: „jak długo jeszcze”, Polacy: „po co nam to było?” W piątą rocznicę inwazji na Irak premier Donald Tusk mówił, że nasze wojska wykonały swoje zadania, tylko zabrakło efektu - i politycznego, i ekonomicznego.
I rzeczywiście. Bilans irackiej interwencji jest dla Polski mało korzystny. Najbardziej tragiczne liczby irackiej wojny to trzydzieści ofiar. To sporo, bo naszym pierwotnym celem było stabilizowanie, a nie walka.
Mieliśmy swoją strefę w Iraku. Początkowo wyglądało na to, że powierzenie nam jej będzie oznaczało, że Amerykanie traktują nas jako równorzędnego partnera. Bilans polityczny wyprawy do Iraku jest taki sobie. Nie oszukujmy się. Ci, którzy – także z moim poparciem – decydowali o udziale w tej interwencji, chyba mieli inne wyobrażenie co do skutków tej interwencji. Także jeśli chodzi o konkretne korzyści dla Polski - mówił premier Tusk.
O zyskach mówi minister obrony narodowej Bogdan Klich: Polska awansowała. Polska znalazła się w pierwszej lidze krajów, które poprzez swój wysiłek wojskowy wpływają na rozwój sytuacji międzynarodowej. Nie sposób też pominąć korzyści szkoleniowej dla armii. Około 15 tysięcy żołnierzy przewinęło się przez Irak. Wszyscy przeszli taką szkołę bojową, której nigdy nie przeszliby na żadnym poligonie w kraju.
Miały być miliardy dolarów polskich inwestycji, skończyło się na ponad 400 milionach, głównie za dostawy uzbrojenia z Bumaru. Cała operacja kosztowała Polskę ponad miliard złotych.
Według prezesa Bumaru Romana Baczyńskiego, z którym rozmawiał reporter RMF FM Krzysztof Zasada, by odnieść sukces przekładający się na duże inwestycje, zabrakło wsparcia rządu. Od początku wojny w robieniu interesów pomagali różnym krajom narodowi doradcy przy irackim rządzie. W Bagdadzie działali lobbyści głównie amerykańscy, ale także węgierscy czy czescy. Niestety u nas Ministerstwo Obrony zbudowało system składający się z dwóch doradców, którzy tam wyjechali i doradzali w ramach MON - twierdzi Baczyński.
Ten błąd ma się nie powtórzyć w Afganistanie, zapewnił minister obrony. Już w tej chwili wiemy po wczorajszym postanowieniu rządu. Jeżeli pan prezydent to postanowienie podpisze, to około 20 z naszych żołnierzy i pracowników cywilnych będzie umieszczonych w amerykańskim tzw. prowincjonalnym zespole odbudowy.
Praca właśnie w tym zespole ma nam pomóc osadzić się w Afganistanie gospodarczo. Temu też ma służyć objęcie odpowiedzialności za jedną z prowincji.
Największym problemem było i jest jednak bezpieczeństwo. Amerykańskich biznesmenów chroniło wojsko, nasze było daleko, na południu kraju. Nasze uczestnictwo w Bagdadzie, tam gdzie decydowały się wszystkie losy ekonomiczne, oddalone było od możliwości chronienia polskiego biznesu – ubolewa prezes Bumaru.
Nawet polska ambasada była poza bezpieczną „Zieloną strefą”. Dopiero zamach na ambasadora Pietrzyka sprawił, że ją przeniesiono.
W rozmowie z reporterem RMF FM były minister obrony Jerzy Szmajdziński nie odpowiada wprost na pytanie, czy gdyby dziś miał podjąć decyzję, też byłby za interwencją w Iraku. Woli, żeby słuszność tej decyzji ocenili historycy. Wtedy jednak wydawała mu się ona jak najbardziej słuszna. Szmajdziński uważa jednak, że decyzja o opuszczeniu Iraku zapadła zdecydowanie za późno.
Powinniśmy zrobić to dwa lata temu, po zrealizowaniu kalendarza politycznego, który był określony przez Radę Bezpieczeństwa ONZ - twierdzi. Przypomina też, że na początku operacji brały w niej udział cztery tylko państwa, natomiast w trakcie jej trwania już ponad trzydzieści.