Kończące się formowanie rządu koalicji 15 października pokazuje, że nowy gabinet nie tylko składa się z największej w historii liczby 26 ministrów i premiera, ale też powiela strukturę, budowaną przez rząd Zjednoczonej Prawicy. Prawie co czwarty już z posłów koalicji jest jednocześnie członkiem rządu, a ponad połowa rządu to parlamentarzyści.
Nie wszyscy ministrowie skompletowali już grupy swoich zastępców. Kolejne powołania zapewne jeszcze nastąpią, już dziś jednak widać, że obecnie rządzący podzielają opinię, że konstytucyjne rozdzielenie władzy ustawodawczej-poselskiej i wykonawczej-rządowej nie jest dobrym pomysłem.
Wśród 27 tzw. konstytucyjnych ministrów tylko 4 osoby nie są parlamentarzystami; to ministrowie Katarzyna Pełczyńska Nałęcz, Marzena Czarnecka, Radosław Sikorski i Maciej Berek. W rządzie rozumianym szerzej, jako skład konstytucyjny wraz z korpusem wiceministrów, liczącym 90 członków, parlamentarzystów jest dziś aż 57. To zaś oznacza, że prawie co czwarty z liczącej 248 posłów sejmowej większości jest też członkiem rządu.
Koalicja wykorzystuje przy tym zmianę ustawy o Radzie Ministrów, wprowadzonej tzw. wrzutką do ustawy o... aplikacji mObywatel. Dzięki niej zamiast jednego sekretarza stanu, czyli posła lub senatora na stanowisku w każdym z resortów można zatrudnić ich dowolną liczbę. I tak w 18 istniejących resortach mamy nie 18 a 35 sekretarzy stanu.
Bardzo podobne proporcje miały wcześniejsze rządy Prawa i Sprawiedliwości. Najwyraźniej rządzenie traktowane jest więc przez polityków jako działanie totalne, wymagające zgromadzenia władzy głównie w rękach zaufanych ludzi, niekoniecznie zaś ekspertów. W obecnym rządzie tylko w resorcie finansów nie ma żadnych wiceministrów-polityków.