Poszukiwania 10-latka, który uciekł z domu dziecka w Szczecinie rozpoczęły się dopiero na drugi dzień po jego zniknięciu. Funkcjonariusze przekonują, że dopiero wtedy dowiedzieli się o problemie. Dyrekcja ośrodka zapewnia, że opiekun dzwonił na komisariat od razu po zniknięciu chłopca.
Komenda Wojewódzka w Szczecinie tłumaczy, że dostała zgłoszenie dopiero 17 godzin po zaginięciu chłopca. Dyrekcja ośrodka opiekuńczego przekonuje jednak, że powiadomiła funkcjonariuszy telefonicznie już godzinę po zdarzeniu.
Szefowa placówki zapewnia, że wychowawca, który pełnił dyżur w dniu zaginięcia chłopca, dwukrotnie dzwonił na policję i dodatkowo wysłał w tej sprawie faks. Dodaje, że ma na to potwierdzenie. Policja odpierając zarzut odpowiada, że nie dostała takiego zgłoszenia. Żadnego telefonu ani faksu nie było - przekonuje naszego reportera rzecznik Komendy Wojewódzkiej. Podkreśla też, że poszukiwania mogą rozpocząć się dopiero po wypełnieniu w komisariacie sześciostronicowego protokołu zaginięcia, sprawdzeniu danych osoby, która je zgłasza i podpisaniu oświadczenia umożliwiającego przekazanie mediom rysopisu i zdjęcia dziecka. Dodaje, że wychowawca zrobił to dopiero na drugi dzień w południe.
Mimo tego biurokratycznego zamieszania cała sprawa skończyła się dobrze. 10-latka odnaleziono kilka godzin po rozpoczęciu poszukiwań. Był kilka kilometrów od ośrodka, z którego uciekł. Rozpoznali go patrolujący ulicę policjanci. Okazało się, że chłopiec spędził noc na ulicach Szczecina. Jeździł autobusami nocnymi pomiędzy przystanki w całym mieście.