"Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Cała sala. A ja nie wiedziałam, o co chodzi. Dlaczego to takie śmieszne? Przecież to taka ważna sprawa, trzeba przyjąć Polskę do UE" - tak w wywiadzie dla natemat.pl nasza korespondentka z Brukseli wspomina reakcje unijnych urzędników, gdy po raz pierwszy zapytała o to, kiedy Polska wstąpi do UE. Razem z Katarzyną Szymańską-Borginion wspominamy polską drogę do Wspólnoty.
Na portalu natemat.pl ukazał się wywiad z korespondentką RMF FM, Katarzyną Szymańska-Borginion, która była pierwszą polską dziennikarką akredytowaną przy Komisji Europejskiej. W rozmowie z Katarzyną Zuchowicz przyznała, że jej początki w Brukseli były trudne. Na początku sama nic nie rozumiałam. Przychodziłam na briefingi do Komisji Europejskiej, bardzo dobrze znałam francuski i w ogóle nie mogłam zrozumieć o co chodzi. Wtedy trzeba było na nich bywać, to było jedyne miejsce, gdzie można było zadać pytanie, czy zdobywać informacje. Nie było internetu, nie było transmisji online. Trzeba było mieć znajomości, poznawać urzędników - wspomina Szymańska-Borginion.
Początkowe trudności nie przeszkodziły jednak naszej dziennikarce w zadawaniu najtrudniejszych pytań, które spotykały się z różnymi reakcjami. Tak było, gdy Katarzyna Szymańska-Borginion na pierwszym brifiengu KE, w którym uczestniczyła, zapytała kiedy Polska wejdzie do UE. "Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Cała sala. A ja nie wiedziałam, o co chodzi. Dlaczego to takie śmieszne? Przecież to taka ważna sprawa, trzeba przyjąć Polskę do UE" - mówi.
Z czasem jak Polska skracała swój dystans do UE, w Brukseli pojawiali się kolejni dziennikarze z Polski. "Polska grupa" zwracała na siebie uwagę. "Polska mafia", "histerycy", różnie nas określano. Na pewno się wyróżnialiśmy. (...) Na pewno mieliśmy swoją rolę do odegrania. Teraz to widzę. Poprzez zadawanie pytań, które również nie zawsze podobały się Warszawie. Byliśmy absolutnie niezależnymi dziennikarzami - tłumaczy nasza korespondentka i wskazuje, że niektórzy politycy sami przyznali, że dziennikarze ich denerwowali, ale jednocześnie mobilizowali do pracy. Ujawniając każdy szczegół negocjacji polscy dziennikarze w Brukseli nie dopuścili, żeby rokowania członkowskie odbywały się w zaciszu gabinetów. Od razy o wszystkim informowali opinię publiczną. Nic nie dało się "zamieść pod dywan".
Uderzenia otrzymywaliśmy z obu stron. Raz jeden minister powiedział mi, że jestem tubą Komisji Europejskiej, a równocześnie rzecznik komisarza do spraw rozszerzenia Guntera Verheugena powiedział mi, że jestem polską nacjonalistką. Miałam świetne kontakty z dyplomatami z różnych krajów. Oczywiście trzeba je było wychodzić, wypracować. Zawsze miałam niewyparzony język, zawsze coś się nie podobało różnym władzom. Raz rzecznik KE nakrzyczał na mnie, powiedział, że nie będzie mi już udzielał więcej informacji, ale zaraz zyskałam źródło gdzie indziej - tłumaczy Katarzyna Szymańska-Borginion.
Ciągłe dążenie do pozyskiwania nowych źródeł informacji opłaciło się. Nasza dziennikarka była pierwszą, która ustaliła datę wstąpienia Polski do UE. Helmut Kohl obiecał nam, że wejdziemy w 2000 roku, a weszliśmy dopiero w 2004. A jak już nam powiedziano, że wejdziemy w 2004 roku, to na początku wszyscy uważali, że to będzie 1 stycznia. A ja wykryłam, potwierdził mi to negocjator hiszpański w KE, że wejdziemy w maju. I nadałam to w RMF FM - opowiada i podkreśla: Dziś aż dziwnie się o tym mówi, ale to wywołało ogromny szok, jakby te pięć miesięcy było jakąś katastrofą. Od czci i wiary mnie odsądzono. Pamiętam, że nawet ambasador Polski Marek Grela zrobił konferencję prasową, na której zapewniał, podając nazwiska wysokich urzędników, że oni go zapewnili, że wejdziemy 1 stycznia. Potem wyszło na moje. Jak w wielu sprawach.
Pytana o to, kto według niej najbardziej zasłużył się dla wejścia Polski do UE, odpowiedziała: Na pewno Geremek i Buzek. Choć Buzek też na początku miał średnie pojęcie o UE, ale pomału się wdrożył. Dziś mam dla niego wielkie uznanie, bo w UE zajmuje się bardzo szczegółowymi tematami, zwłaszcza energetyką - wszelkimi siłami blokował Nord Stream2. Ale w tamtym czasie polscy politycy mieli to do siebie, że byli na dużym stopniu uogólnienia. Myśleli frazesami. Bez konkretów. Wszystko było strasznie ogólne.
Przez 15 lat zmieniała się pozycja Polski w UE. Nasza korespondentka w rozmowie z natemat.pl wskazała też, że ewoluowało również zachowanie polskich przedstawicieli w europarlamencie. Istniało coś takiego, jak klub polski. Ponad podziałami. Klub polski polegał na tym, że wszyscy europosłowie spotykali się co miesiąc przed sesjami plenarnymi w Strasburgu, na których były głosowania. I ustalali, jak będą głosować w interesie Polski. Były też spotkania z ministrami i przedstawicielami rządu polskiego, którzy przedstawiali stanowisko rządowe. Każdy potem głosował jak chciał, ale była próba ponadpartyjnego ustalenia wspólnego stanowiska. Dziś tego klubu już nie ma. Przestał istnieć pod koniec poprzedniej kadencji. I jest to bardzo smutne, bo niemieccy, włoscy czy francuscy eurodeputowani mają takie spotkania i ustalają stanowisko - podkreśla.
Więcej wspomnień naszej dziennikarki można znaleźć w jej książce, "W piżamie do Europy". Ta pozycja została nagrodzona "Europejskim Piórem". Poniżej znajdziecie jej fragmenty:
O podróżach na unijne szczyty
Jeździłam na unijne szczyty. Pamiętam, jak kiedyś jechałam z Ewą Haczyk. Znasz Ewę? Tak, ta sama. Teraz jest rzeczniczką Danuty Hübner, a wcześniej — Kułakowskiego, ale wtedy zaczynała jako dziennikarka. Więc jechałyśmy na szczyt do Luksemburga moim zdezelowanym fiatem, który się po drodze zepsuł. Wpadłyśmy spóźnione i zdyszane, a ja znowu z moim pytaniem o Polskę do premiera Belgii. I jeszcze raz poszło mi w pięty. Podobnie było na szczycie w Maastricht w 1991 roku, gdzie Unia przygotowywała się do przyjęcia wspólnej waluty. Moje pytania wciąż uznawano za wzięte z księżyca
O dziennikarskich śledztwach
Sama nigdy nie doprowadziłam do końca żadnego dziennikarskiego śledztwa. Raz straciłam kilka dni na rozszyfrowywanie twardych dysków z kilkudziesięciu komputerów z dyrekcji generalnej do spraw poszerzenia, kierowanej przez Güntera Verheugena. Znajomy Belg kupił za pół darmo używane komputery z Komisji w sklepie Oxfamu, który wspomaga swoimi zyskami kraje trzeciego świata. Chciał je odsprzedać z zyskiem. Gdy włączył 24 25 jeden z nich, na ekranie pojawił się napis "Dg. enlargment" (dyrekcja do spraw poszerzenia). Od razu zadzwonił do mnie. Przez jakiś czas łudziliśmy się, że dotrzemy do tajnych informacji na temat poszerzenia. Mieliśmy około 50 komputerów, które zamiast na złom, Komisja przekazała Oxfamowi. Nasze wysiłki spełzły jednak na niczym. Nic nie wskórali nawet znakomici technicy z radia RMF FM. Komputery starannie wyczyszczono, zanim opuściły pomieszczenia Komisji. Zajmując się codziennie
Często mówimy sobie ostre słowa. Ale to nigdy nie przeszkadzało nam być przyjaciółmi. Brukselscy korespondenci żyli w poszerzonej Unii na długo przed formalnym przystąpieniem Polski i pozostałych krajów kandydujących. Na codziennych briefingach oraz całkiem prywatnie przekonywaliśmy się, co oznaczają tolerancja czy solidarność. Świetnie rozumieliśmy, że czeka nas wiele problemów. Cóż, nieraz trzeba coś stracić, by coś zyskać.
O pewnym obrazie....
Weszłam do budynku naszego przedstawicielstwa przy UE. Obszerny hol przedstawiał niezwykłą scenę. Marmurowa posadzka zawalona była arkuszami papieru, szkicami kobiecych biustów i tubkami farb. Starszy mężczyzna malował coś energicznie na klęczkach. — To mistrz Franciszek Starowieyski — szepnął mi ktoś. Dostrzegłam wyłaniające się spod pędzla pulchne kształty dwóch nagich kobiet. Od kilku dni polscy dyplomaci mówili wyłącznie o tym. Obraz miał być olbrzymi — 3,4 na 4 metry — i miał zająć centralne miejsce na ścianie w głównym holu. Początkowo planowano, że otwarcie polskiego przedstawicielstwa przy UE zbiegnie się z rozpoczęciem negocjacji członkowskich, jednak prace budowlane opóźniły się. Także mistrz Franciszek powinien zabrać się do pracy trochę wcześniej. Gdy w ostatniej chwili przedstawił MSZ-owi swoje szkice, oglądający je urzędnik zawołał przestraszony: "Miała być symbolika europejska, a są dwie gołe baby!". Było już jednak za późno na zmiany. Obraz trzeba było namalować, i to szybko. Pozwolono więc mistrzowi przystąpić do dzieła. Artysta miał zresztą poparcie ambasadora Truszczyńskiego — autora pomysłu, aby to właśnie Starowieyski upiększył przedstawicielstwo swoim dziełem. Patrząc na powstający obraz, bez trudu domyślam się, że siedząca na mechanicznym byku naga kobieta to Europa, a druga nagość, z aureolą nad głową, to personifikacja Polski. W lewym dolnym rogu dostrzegam zresztą łaciński tytuł: Polonia divina rapta per Europa profana ("Boska Polska porwana przez pogańską Europę"). Artysta chętnie wyjaśnia mi symbolikę swojego dzieła: — Europa jest totalnie pogańska, świecka i barbarzyńska. Na przykład euro uważam za totalne barbarzyństwo językowe.
— Czy więc warto wchodzić do takiej barbarzyńskiej Europy? — pytam.
— Jak najbardziej! — odpowiada mistrz.
— Ale musimy stawiać nasze warunki, gdyż my ofiarowujemy Europie naszą dziewiczość.
— Jakie warunki powinniśmy stawiać? — drążę.
— Musimy zażądać, aby był obowiązek całowania pań w rękę i puszczania ich przodem we drzwiach, bo te półdzikie kobiety w Europie obrażają się, gdy się je całuje w rękę.
— Czy w ten sposób mamy wzbogacić i uświęcić Europę?
— Tak, proszę pani. Oni żądają, abyśmy dostosowali się do ich norm, więc i my musimy egzekwować pewne normy. To właśnie forma decyduje o wszystkim.