Edward Padkowski, nr 16 366. Mieszka w Gliwicach. Obecnie ma 92 lata. Jako 22-latek trafił do niemieckiego obozu zagłady Auschwitz. 3,5 roku później wraz z innym więźniem udało mu się uciec. Oto historia człowieka, który przeżył piekło i wymknął się śmierci.

REKLAMA

Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio

Edward Padkowski

Edward Padkowski urodził się 13 października 1920 roku we wsi Brodzica, koło Hrubieszowa, 3 kilometry od Bugu. Przed drugą wojną światową rozpoczął studia na Politechnice Lwowskiej. Naukę kończył w Gliwicach. Był starszym wykładowcą Politechniki Śląskiej. Z Edwardem Padkowskim spotkałem się w jego mieszkaniu. Mimo sędziwego wieku, bardzo chętnie opowiedział mi o swoim pobycie w Auschwitz, o okrucieństwie, którego był świadkiem, o traumie, którą przeżył. I wreszcie o ucieczce, którą zaplanował ze swoim przyjacielem Wincentym Ciesielczukiem, i która zakończyła się sukcesem.

Adam Sosnowski
Adam Sosnowski: Jak to się stało, że trafił pan do Auschwitz?

Edward Padkowski: Ja byłem jednym z organizatorów Narodowej Organizacji Wojskowej, włączonej później na rozkaz generała Sikorskiego w Armię Krajową. Na skutek wpadki i przyłapania przez Gestapo prasy podziemnej, zostałem aresztowany. Do aresztowania przyczynili się głównie Ukraińcy i niestety, ale - taka jest prawda - także Żydzi, którzy po wkroczeniu Armii Czerwonej od razu znaleźli się w milicji bolszewickiej, która działała na rzecz Gestapo.

Co działo się z panem już po samym aresztowaniu w Hrubieszowie. Gdzie Potem pana przewieziono?

Najpierw przewieziono mnie do Lublina, do więzienia na Zamku Lubelskim, a z Lublina potem transportem do Oświęcimia.

Jak pan to pamięta? Pan wiedział, gdzie pan jedzie?

Tak, wiedziałem.

A czy ogrom tej tragedii, tej zbrodni był już wtedy wiadomy? Wiadomo było, że tam giną ludzie? Że są zbijani przez Niemców?

Tak. Było wiadomo.

Po przyjeździe do Oświęcimia, jak opisywał pan w relacji sporządzonej na potrzeby archiwalne Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau mówił pan o przymusowej kwarantannie, którą obowiązkowo przechodził każdy więzień na początku oraz o obowiązkowym przydziale do pracy. Pana po pewnym czasie przypisano do pracy w biurze pomiarowo-melioracyjnym na terenie zakładów chemicznych Buna-Werke, które mieściły się w odległości około 8 kilometrów od obozu. Pana zadaniem było sporządzenie projektów melioracji terenów podległych obozowi, wówczas bardzo podmokłych. Więc każdego dnia wychodząc z obozu i wracając do niego widział pan znacznie więcej niż inni więźniowie. Czy pan zauważył już wtedy jakieś przejawy okrucieństwa?

Jednego razu, jak byliśmy na terenie tego biura pomiarowo-melioracyjnego dłużej w pracy i później wracaliśmy o zmroku do obozu, to ci, którzy w krematorium prowadzili pierwsze próby gazowania, zorientowali się, że my widzimy, co tam się robi. Jeden z tych oficerów zapytał się, kto mówi po niemiecku. Ja się zgłosiłem. Zapytał: "Co widzieliście?" "Nic" - podziałem. A on: "Mieliście szczęście, że nic nie widzieliście. Ale trzymajcie pysk, bo w razie czego, wy tam sami pierwsi pójdziecie."

Wychodziliście do pracy w grupach liczących od 2 do 5 więźniów, pilnowanych przez 2 do 4 strażników SS. Jak was traktowano? Rozmawialiście ze strażnikami?

Z nami często wychodzili do pracy, jako wartownicy, SS-mani austriaccy. I jeden z takich Austriaków, jak pierwszy raz z nami wyszedł jako wartownik, zapytał się, kto mówi po niemiecku. Ja się zgłosiłem. A on mówi: "Słuchaj, ja jestem wzięty z przymusu. Ja jestem Austriakiem. Wiem, co się dzieje i chcę zadeklarować, że jak ja będę z wami, to możemy pójść w czasie waszej pracy do polskiej ludności, żeby coś wam dali zjeść. Nawet on w swojej torbie przenosił do obozu tajną korespondencję dowództwa tamtejszego Armii Krajowej.

Także wy, jako więźniowie, przemycaliście tajną korespondencję do obozu, ale nie tylko. Co pan jeszcze pamięta?

To było lato. Pracowaliśmy bez bluz, tylko w tych koszulach pasiastych. I jak dostaliśmy do przyniesienia dla księży hostię i wino mszalne, paczkę hostii miałem w rękawach zawiniętą, a ten mój przyjaciel, z którym uciekaliśmy - butelkę wina mszalnego, bo on miał takie szerokie spodnie pasiaste. Przywiązał ją do nogi od wewnątrz. Gdy zbliżaliśmy się do bramy, do wejścia do obozu wieczorem, to aż struchleliśmy: "Ręce do góry!" I każdego obmacywali. Tylko na szczęście, jak podnosiło się ręce do góry, to oni tego nie wymacali, a kolega miał to wino przywiązane w spodniach. Jak przechodziliśmy przez bramę obozową, po prawej stronie tam orkiestra grała marsza dla wracających. I jak zobaczyłem, że jest rewizja, naprzeciw na bloku 15, tam gdzie mieszkaliśmy, stoi zakonnik rozmodlony. Jak zobaczył nas, że idziemy, że przeszliśmy przez rewizję, to z radości ręce podniósł do góry. Nie od razu przekazaliśmy mu przesyłkę. Dopiero wieczorem, jak można było po apelu, przed ciszą nocną pół godziny po alejkach obozowych spacerować, to tam dopiero na tej alejce, pod szpitalem przekazaliśmy mu to wino mszalne i hostię dla księży.

Zanim trafił pan do pracy w biurze pomiarowym, najpierw pracował pan przez jakiś czas na roli, przy uprawach. W relacji, którą złożył pan w latach 70. na potrzeby archiwalne Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau wspominał pan o swoim dwukrotnym udziale w tzw. wybiórce na śmierć grupy osób za ucieczki innych więźniów.

Z tej grupy właśnie za przygotowania do zbiorowej ucieczki powieszono w Oświęcimiu 12 więźniów. W tym wyznaczono do śmierci głodowej w bunkrze Franciszka Gajowniczka. Został wybrany przez komendanta obozu jako co dziesiąty więzień do śmierci głodowej. I wtedy św. Maksymilian (wówczas zakonnik Maksymilian Kolbe - przyp. red.) wystąpił. Powiedział, że on jest księdzem i że prosi, by to jego wziąć na śmierć głodową zamiast tego ojca.

Będąc w obozie był pan członkiem ruchu oporu. Na czym polegał pana udział w konspiracji?

W pobliże obozu oświęcimskiego przyjechał skoczek spadochronowy, podporucznik Stefan Jasieński, który używał pseudonimu "Urban". Ja i kolega, z którym uciekałem, zostaliśmy wezwani na spotkanie z nim. Był też poprzedni uciekinier Stanisław Chybiński. Zostaliśmy przyprowadzeni na spotkanie z "Urbanem", który zawiadomił nas, że przywiózł z Londynu rozkaz generała Sosnkowskiego, następcy po generale Sikorskim. Na tym spotkaniu oświadczył, że wydał rozkaz koncentracji sił partyzanckich z woj. śląskiego i krakowskiego i zaatakowania obozu i wyprowadzenia z obozu uciekinierów do partyzantki.

Wykonaliście rozkaz?

Powiedziałem mu: "Poruczniku niestety ja udziału w tej akcji nie wezmę. On mówi, że odmowa wykonania rozkazu to jest sąd wojenny i rozstrzelanie. Kapitan, a późniejszy major Stanisław Chybiński, który uciekł przed nami parę miesięcy, powiedział: "Poruczniku, nie chciałem pierwszy zabierać głosu, ale ja w tej akcji też udziału nie wezmę." On mówi: "To jest też rozkaz. Odmowa wykonania rozkazu to jest sąd wojenny i rozstrzelanie." A ja mówię: "No niestety, nawet jak to jest sąd wojenny, to ja w tym udziału nie wezmę." Dlaczego? Niemcy cofali się już wtedy w popłochu. Wtedy nadlatywały eskadry bombowców. Pierwszy bombowiec na obozem zatoczył krąg dymny, a następne samoloty w lewo i w prawo omijając bombardowały przyobozowe koszary SS.

Chodziło o to, że polskie siły były za słabe, by obóz odbić?

Nie. Nie były za słabe. Było to możliwe. Ale wtedy w obozie przebywało jeszcze ponad 5 tysięcy więźniów w blokach szpitalnych. Nie mogli oni nie tylko uciekać, ale oni ledwo łazili.

W obozie obmyślano różne scenariusze ucieczek. Jeden z nich zakładał ucieczkę grupy więźniów przez kanał, którym odprowadzana była woda. Sforsowanie drutów kolczastych, które odgradzały teren obozu w czasie deszczu wydawało się możliwe, bo gdy padało, Niemcy prąd odcinali. Plan nie wypalił, bo inny więzień wpadł na to samo. Trzeba było myśleć od nowa.

W jasną noc wylazł tamtędy. Jego oczywiście zastrzelili. Wysłano na miejsce murarzy i kanał zamurowano.

Do obozu mnie przywieźli w maju 1941 roku. (...) Dopiero jak front wschodni minął Bug, a nasze rodziny znalazły się poza frontem, to wtedy byliśmy już gotowi na ucieczkę.

Dlaczego tak długo w panu dojrzewała myśl o ucieczce?

Do obozu mnie przywieźli w maju 1941 roku. Właściwie gdyby nie to, że za jednego uciekiniera pakowano 10 na śmierć głodową, to ja jak pracowałem w tym komandzie pomiarowym, gdzie mogliśmy wychodzić na zewnątrz, to mogliśmy już niedługo później uciec. Mieliśmy nawet przygotowaną wersję ucieczki - mieliśmy przygotowane pasy, którymi mieliśmy związać w kulbaki na karabinach wartowników i uciec z obozu. Ale, no niestety, nie można było się na to zdecydować. Dopiero jak front wschodni minął Bug, a nasze rodziny znalazły się poza frontem, to wtedy byliśmy już gotowi na ucieczkę.

Który to był rok?

Sierpień 1944 roku.

Czyli pan był w obozie ponad 3 lata.

Prawie 3,5.

W relacji, która jest w zbiorach Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, mówił pan o tym, że Niemcy zmienili zasady karania więźniów za ucieczkę po informacjach z Londynu o pojmaniu przez brytyjskie wojsko żołnierzy niemieckich, którzy trafili do niewoli. Przez radio poinformowano, że jeśli zbrodnie w Auschwitz nie zostaną zaprzestane, to ci niemieccy więźniowie zostaną rozstrzelani. Czy Niemcy rzeczywiście złagodzili regulamin? Co się stało po tych informacjach?

Wtedy Himmler (Heinrich Himmler - przyp. red.) przyjechał do obozu i wspaniałomyślnie ogłosił, że Führer darował życie tym, którzy za ucieczkę zostaliby powieszeni. W zamian do obozu miały trafiać całe rodziny tych, którzy zdecydowali się uciec.

W końcu podjęliście decyzję - uciekamy. Jak to wyglądało? Gdzie się ukrywaliście tuż przed ucieczką?

Na terenie dawnych stajni końskich, bo tam stacjonował dywizjon artylerii konnych. To tam w barakach - tych, w których były parniki do ziemniaków, do parowania ziemniaków dla koni. Konstrukcja tych baraków była taka, że strop z belek drewnianych, co dwa metry. Po jednej stronie, za takim parnikiem - dach pokryty dachówkami, uchylnymi. Jak zameldowano komendantowi obozu, że dwóch więźniów brakuje, to gestapowcy przeszukiwali teren obozu. Jak tam za tym parnikiem siedzieliśmy, to widzieliśmy po podniesieniu tych dachówek, jak tam przeszukują te tereny. Na szczęście wysłano kompanię z psami gończymi poza obóz do szukania, a tereny samego obozu (deszcz padał wtedy) otoczono wartownikami. Jak zeszliśmy, no to baraki były zamknięte i zapieczętowane, ale ze środka okno można było otworzyć. Inny więzień, nasz przyjaciel i także obozowy konspirator zostawił tam nam jakąś tam kromkę chleba i butle z wodą. Jak zeszliśmy stamtąd, to byliśmy już na zewnątrz. A ponieważ teren najbliższych baraków był ogrodzony siatką drucianą, ale bez prądu, to mieliśmy nożyce i wyszliśmy, i czołgaliśmy się pomiędzy wartownikami, ustawionymi co jakieś 30-40 metrów. Za terenem przyobozowym było pole koniczyny. Jak czołgaliśmy się w tej koniczynie, to tak mniej więcej 10-15 metrów ode mnie wartownik odpalał papierosa pod peleryną przeciw deszczową. I pomiędzy nimi jakoś wyczołgaliśmy się. Dalej było pole zasiane owsem. Owies był już zżęty i ustawiony w kopki. Za polem owsa była potem droga do małego podobozu. Gdy ją przeskakiwaliśmy, to wartownicy nas zauważyli i jeden wrzasnął, że schowali się, uciekli w owies. Czterech tych SS-manów poleciało w to pole owsa. My w międzyczasie przeczołgaliśmy się przez odcinek stu metrów i przeskoczyliśmy przez tę lukę.

Strzelali do was?

Oni mieli w takich przypadkach złapać żywcem. Później zdjęliśmy buty i 100 metrów po wodzie szliśmy, żeby zgubić ślady, jakby z psami szli. Na szczęście te kompanie z psami posłali na zewnątrz, poza obóz poszły. Potem już byliśmy na terenach, które dobrze znaliśmy. Podeszliśmy pod zagrodę domu państwa Jedlińskich, gdzie była kryjówka dla więźniów. W tym domu z komina ukazał się dymek, co znaczyło, że już tam wstali. Tośmy podczołgali się i kamyczkiem w okno rzucili...

Adam Sosnowski