"Cudem ocalałem. Gdybym 5 minut później wyszedł z kabiny, nie byłoby mnie już wśród żywych" - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM Michałem Fitem Edward Kurpiel, jeden z 9 ocalałych z katastrofy promu "Jan Heweliusz", do której doszło 14 stycznia 1993 roku. "Była jedna wielka kotłowanina. Wszystko zaczęło się walić. W pewnym momencie powiedziałem: Panie Boże, dodaj mi sił, żebym wydostał skafander ratunkowy, bo inaczej zostanę w swojej kabinie jak w trumnie" - relacjonuje.

REKLAMA

Michał Fit: Panie Edwardzie, już 20 lat minęło od katastrofy. Wspomnienia nadal żywe?

Edward Kurpiel, były intendent promu "Jan Heweliusz": Tak, pomimo upływu dwudziestu lat wspomnienia są nadal żywe i czy ja chcę, czy nie chcę, to wracają w różnych chwilach, w różnym okresie. Człowiek nawet nieraz się nad czymś zamyśli, a tu już widzi to, co się działo podczas katastrofy, jak musiałem walczyć o życie innych i swoje życie. To były tak intensywne przeżycia, że one chyba zostaną do końca mego życia.

Jak wyglądała ta noc?

Podczas omawiania całej katastrofy promu "Jan Heweliusz" przed Izbą Morską powiedziano nam, że 2 tygodnie wcześniej zawiązała się silna wichura u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Stale przybierała na sile, przy sile wiatru 100 km/h nawet tam jakiś statek na plażę wyrzuciła. Później siła wiatry rosła - 120, 140, 160 km/h. Burza zaczęła przybierać formę tornada i przesuwać się w kierunku Niemiec, przybierając ciągle na sile. Myśmy o tym wcale nie wiedzieli, bo nie było żadnego komunikatu.

Nie wiedząc o wichurze kapitan wyszedł planowo, o godzinie 23:30 ze Świnoujścia. I na całe nieszczęście dla nas, to tornado, które wcześniej wyglądało tak, jakby miało iść w kierunku lądu, nagle zakręciło i zaczęło już iść w kierunku Bałtyku. Było tak blisko, że jak nadano ostrzegawczy komunikat i radiooficer go odbierał, to niestety byliśmy już na morzu i nasze drogi się przecięły. Tornado uderzyło w nas. Inne promy, które były na wodzie, ale były z boku, dalej, przetrwały. Tam wszystko się powywracało, były straszne historie też, ale inne promy nie zatonęły. Nam by się też prawdopodobnie udało, gdyby nie było uderzenia bezpośredniego.

Tak nadeszła ta godzina 5 nad ranem.

Godzina 5 nad ranem, a dosłownie 5: 12, jak później dokładnie wyliczono. Prom przechylił się do góry stępką. Okazało się, że nastąpiło pierwsze uderzenie tornada, które wkroczyło na Bałtyk. Słup wodny po prostu, kilkunastometrowej wysokości - tak mi mówili koledzy z pokładu. Ponieważ był prom bardzo porządnie zaszalowany, to przechył był bardzo nieduży jak na takie uderzenie - 30 stopni, ale nie trwało to długo. Później nastąpiło drugie uderzenie i wtedy już był przechył o 70 stopni. Wszystko zaczęło się walić.

Był pan w swojej kajucie. Jak to wyglądało w środku?

Po tym uderzeniu, kiedy nastąpiło 70 stopni przechyłu, nagle wszystko zaczęło lecieć, zwalać się na lewą burtę. A więc stół, fotel, krzesła, gdzie robiłem te odprawy właśnie graniczne I celne. Szafki zaczęły spadać z szotów, ze ścian. Jedna olbrzymia kupa tego wszystkiego, a że było ciągłe przechył, to dochodziły wszystkie rzeczy, które były ruchome. Była jedna wielka kotłowanina. Ja wtedy mówię: Rany Boskie, gdzie jest ta szafka gdzie miałem moją kamizelkę ratunkową, skafander ratunkowy? W tej kupie teraz jej nie znajdę, a tu każda minuta droga. Każda minuta to żyć albo nie żyć. No więc mówię: Tylko skafander, ale zaraz przypomniałem sobie, że przecież mam jeszcze jeden taki, który przekazywaliśmy sobie jako inwentarz stały. Otworzyłem szafę, która na szczęście była umocowana śrubami do szotu i ona nie poleciała. Wyciągnąłem worek z tworzywa sztucznego, a on taki był zalakowany, drutem oplątany - musiałem go rozerwać. Rozrywam go, a on mocny, nie mogę dać rady. Wtedy właśnie zwróciłem się z prośbą i mówię: Panie Boże dodaj mi sił, żebym rozerwał ten worek i wydostał skafander ratunkowy, bo inaczej zostanę w tej kabinie jak w trumnie. I wtedy, ponownie chwyciłem za ten worek, a on mi się rozsypał w rękach. Dosłownie. Wydostałem ten skafander i zacząłem go ubierać. A prom się cały czas przechylał. Nagle słyszę, że pękają łańcuchy, którymi były umocowane tiry na pokładzie. Mieliśmy tych tirów 28. Zaczęły się zsuwać i wtedy prom zaczął się przechylać dosłownie już w oczach, bardzo szybko. Każdy tir miał ładunek 700, 800, 600 kilogramów - to były różne, ale ciężkie ładunki. Jak tiry się nagle zaczęły zsuwać na jedną burtę, to wiadomo, że prom tracił stateczność i się gwałtownie zaczął przechylać. Ja już fałdy tego skafandra naciągałem, miałem go już pod pachami prawie i nagle słyszę głos: Nie wyjdziesz z kabiny, nie wyjdziesz z kabiny! Więc zostawiłem notes, zacząłem odsuwać wszystko to, co się na mnie waliło. Udało mi się. Najpierw nogę wsunąłem w drzwi, które odchyliłem. Przecisnąłem się przez szczelinę wąską mało nie rozrywając skafandra ratunkowego. Jak się znalazłem na zewnątrz, to już z korytarza nie było praktycznie.

"Olbrzymie fale, prawie nic nie widać"

Podłoga korytarza była w pionowej pozycji, a ja już byłem na ścianie, czyli na szocie i tym szotem się zacząłem posuwać w stronę wyjścia 52 metry, później do korytarza poprzecznego, żeby wyjść na korytarz. Po drodze jeszcze spotkałem się tam z drugim mechanikiem, jakimś motorzystą, jakimś marynarzem. Była nas czwórka. Doszliśmy. I wtedy inni marynarze wołają: Co robić? Ja mówię: Rzućcie mi jakiś sznur. Rzucili mi sznur, ja się opasałem. Kazałem tamtym też trzymać się mnie wpół po kolei, a drugą ręką za poręcz I mówię: Ciągnijcie! Oni nas ciągnęli, myśmy pomagali. Wyciągnęli nas na pokład szalupowy. Tutaj walą fale olbrzymie, jest pył wodny, prawie nic nie widać. Trzeba było tratwy rozpinać i dosłownie nie upłynęło nawet 5 minut, jak zgasły światła. Maszynownia zalana, wszystkie agregaty zalane...Jakbym 5 minut później wyszedł z kabiny, już by nie było mnie wśród żywych. Po prostu nie dałbym rady wyjść z głębi na pokład szalupowy.

Ale dostał się pan do tratwy ratunkowej w końcu.

No tak. Otwieraliśmy te tratwy, fale nas zalewały olbrzymie, sześciometrowe. A żeby otworzyć w tych warunkach tratwy, to trzeba było 39 metrów liny wyciągnąć. I ona się powoli otwierała. A jak się otwierała, to ta woda waliła w środek. Tego, który otwierał trzeba było otwierać, bo go fale by porywały, więc jeden drugiego trzymał i to otwieranie było tragiczne. No ale udawało nam się. Inni wiązali tratwy linami. Kto tylko mógł, szedł do tratw. Ja nagle patrzę, jestem sam! A tu już jest przechył ponad 80 stopni. Ja mówię: o rany Boskie!... ale byłem już w kombinezonie ratunkowym. Patrzę, a tratwy zabrane zostały przez fale. Muszę jakoś dojść. Puściłem się. Jak mnie te fale zaczęły nieść! Ileś metrów w górę, ileś w dół. Nic nie widzę. Nic nie słyszę. W pyle wodnym, w tych falach. I nagle tratwa. Moja ręka namacała linię od tratwy. Mocno się chwyciłem i wciągnęli mnie do tej tratwy. Całe szczęście, że tratwa była zalana wodą, bo jej nie przewracało tak jak inne. Jak już się tam znalazłem to było jeszcze szereg godzin walki. Później przypłynęła łódź "Arkona". Widzieliśmy napis, już było na tyle widno, że odczytaliśmy ten napis, ale ona była za mała jak na te warunki, które panowały przy tych sześciometrowych falach. Pierwszy elektryk, który się chciał uratować, chciał skoczyć na tą łódź ratunkową i zginął. Udało się tam dwóm osobom dotrzeć. Drugi oficer i ode mnie Bogdan Zakrzewski- szef kuchni, kucharz. Później pokazaliśmy, że nikt nie będzie skakał, bo w tych warunkach to nie było wyjściem, a trzeba było ratować starszego marynarza Leszka Kochanowskiego, który już był od kilku godzin nieprzytomny. Jemu bąbel tylko wyskakiwał z ust co kilka minut, pękał, wyskakiwał, jego trzeba było ratować. No i jak się już zmniejszyły troszkę te fale, helikopter obniżył lot. Przez przypadek zupełnie tratwa została pociągnięta, bo zahaczyła o nią zaczep ze śmigłowca. Śmigłowiec pomyślał, że ktoś chce, żeby go ciągnąć. Podciągnął w górę, tratwa stanęła w pionie, przykryła tych wszystkich, którzy byli w skafandrze ratunkowym, nie mogli się wynurzyć spod niej już i przykryci zginęli już później niestety, bo nie było można im pomóc. No i później udało się uratować tego Leszka Kochanowskiego, jak chwyciliśmy tę opaskę. Najpierw jego - powiedziałem. Chwyciłem go pod pachy. Zapinać- mówię- pod pachami. Zapieli. Zabrali jego do helikoptera, później też mnie zabrali. Jak tylko wpadłem, to powiedziałem, żeby dać mu tlen. Dali mu maskę z tlenem, to mu ulżyło. Później taki maturzysta wszedł jeszcze... Później, w klinice w Stralsundzie, doliczyliśmy się, że jest nas tylko dziewięciu niestety. To była tragiczna katastrofa. 55 osób zginęło. To była największa katastrofa morska w powojennej historii naszej żeglugi.

"Prom nie mógł pokonać takiej przeszkody"

Jest pan cudem ocalały.

Tak można powiedzieć, rzeczywiście. Gdyby nie ta pomoc Boża, to bym też zginął. Mówię: gdybym 5 minut później wyszedł, to już bym też nie wyszedł na pokład szalupowy. Cudem ocalałem faktycznie.

Dlaczego doszło do tej katastrofy? Jakie są pana przemyślenia?

Po prostu dlatego, że Niemcy nie nadali komunikatu, że idzie tornado. Dlatego nie było podstaw, żeby nie wychodzić. A że nasze losy się tak przecięły, tornado było tak silne, podrywało olbrzymie fale, to po prostu prom nie dał rady. Nie mógł pokonać takiej przeszkody.

Prom "Jan Heweliusz" zatonął 14 stycznia 1993 roku o godz. 5:12. Zginęło 55 osób. Była to największa katastrofa morska w powojennej historii Polski.