Przepisy są zbyt ogólne, prowadzą do nadinterpretacji, można podciągnąć pod nie wszystkich kierowców - to opinie prawników w sprawie rozporządzenia ministra zdrowia z 2011 roku o badaniach lekarskich kierowców. Tak zdaniem mecenasa Stanisława Estreicha stało się w przypadku Grzegorza Melasy. Mężczyzna ma mieć odebrane prawo jazdy, bo zasłabł. Szpital o tym fakcie poinformował wydział komunikacji.
Pan Grzegorz po pięciodniowym pobycie w szpitalu został wypisany tylko z adnotacją, że doszło do omdlenia i ma prowadzić oszczędny tryb życia. W badaniu neurologicznym w chwili przyjęcia odchyłów od normy nie stwierdzono. Nie było słowa o padaczce, ani żadnych objawach z nią związanych. Tym większe było jego zdziwienie, gdy dostał wezwanie z wydziału komunikacji do stawienia się na badaniach. Byłem pewny skoro w wypisie nie było nic niepokojącego, że tę komisję przejdę bez problemu - mówi pan Grzegorz. Sama komisja trwała pół godziny. Okulista kazał mi przeczytać kilka linijek liter, laryngolog sprawdził słuch. Badanie neurologiczne polegało na dotknięciu palcem do nosa, pokręceniu nogą i tyle. Tymczasem lekarka stwierdziła, że nie mogę prowadzić - dodaje.
Podstawowym badaniem w przypadku padaczki jest EEG. Gdyby to szpitalne stwierdziło chorobę, musiałoby to się znaleźć w wypisie, a tak nie było. Zdaniem mecenasa Stanisława Estreicha, rozporządzenie, które zastosowano w przypadku pana Grzegorza, jest zbyt ogólne i daje pole do nadinterpretacji. Tu jest felerny i szczególnie szkodliwy zapis: o symptomatologii padaczkowej. To bardzo szerokie określenie, pod które można podciągnąć praktycznie każdą sytuację z utratą przytomności - mówi mecenas. Załóżmy, że mamy wypadek samochodowy, w którym ktoś w nas wjedzie, stracimy na moment przytomność. Przecież to nie oznacza, że mamy padaczkę a rozumiem, że intencją ministerstwa było uchronienie samych chorych kierowców, jak i innych użytkowników ustrzeżenie przed niebezpieczeństwem gdyby doszło do ataku. Zapis jest zbyt ogólny i jeszcze raz podkreślam daje duże pole do nadinterpretacji - dodaje.
Badanie przeprowadzone na zlecenie wydziału komunikacji, jak mówi mecenas Stanisław Estreich, może być niemiarodajne. Raz, że trwało około 30 minut, a dwa przecież nie wykonano EEG. Boje się, że z tego powodu przez pewną asekurację mogą być stwierdzenia, których nie można wykryć w ciągu tak krótkiego badania - mówi Estreich.
Musiałem jeszcze za to zapłacić 300 złotych. To nie jest tak, że wydział komunikacji wysyła kogoś i za to płaci. To kolejny absurd - dodaje rozgoryczony pan Grzegorz.
Jak się okazuje, to nie odosobniony przypadek. Tylko w lubelskim wydziale komunikacji każdego roku jest średnio kilkanaście takich spraw. Jak tłumaczą urzędnicy, oni nie są od oceny stanu zdrowia, a do takiego postępowania obligują ich przepisy.
Skoro wydział otrzymał takie dokumenty ze szpitala musiał zrobić to, co zrobił - tłumaczy swoich kolegów z Lubartowa wiceszef lubelskiego wydziału komunikacji Tadeusz Franaszczuk - To lekarz ocenia stan zdrowia, my mamy za zadanie przeprowadzić całe postępowanie administracyjne. Kierowca jest o tym zawiadamiany i kierowany na badania. To lekarz wydaje opinię, czy może kierować pojazdem, czy też uprawnienia należy odebrać. Dyrektor radzi odwołanie się od decyzji, jeśli kierowca twierdzi, że jest krzywdząca. W tym momencie całe postępowanie jest zawieszone do momentu uzyskania ostatecznego orzeczenia. Dopiero od niego biegnie ewentualnie termin zwrotu prawa jazdy do wydziału komunikacji.
Pan Grzegorz odwołanie oczywiście złożył, bo nie uważa się za człowieka chorego, zwłaszcza, że omdlenie nie przytrafiło mu się nigdy wcześniej, ani po wyjściu ze szpitala od którego minęły już 3 miesiące.