Chemii mają uczyć absolwenci chemii, biologii biolodzy, a angielskiego angliści. Jeśli najnowszy pomysł Ministerstwa Edukacji wejdzie w życie, w szkołach zabraknie pedagogów - przestrzega "Metro".
Dziś nauczyciel może uczyć przedmiotów, które są zbliżone do kierunku, w jakim kończył studia. Ustalenie tego spoczywa na kuratoriach oświaty. W praktyce oznacza to, że np. polonista oprócz polskiego uczy również historii i sztuki, matematyk oprócz matematyki - fizyki, a chemik oprócz chemii - biologii. Tak jest szczególnie w małych miasteczkach i wsiach, gdzie szkoły liczą nawet po 30-40 uczniów, a na każdy rocznik przypada jedna kilkuosobowa klasa.
MEN chce z tym skończyć. Lekcje biologii, matematyki czy języka polskiego będą mogli prowadzić wyłącznie absolwenci studiów po tych kierunkach. Tak wynika przynajmniej z projektu rozporządzenia ministerstwa w sprawie szczegółowych kwalifikacji wymaganych od nauczycieli. Zmiany obejmowałyby wszystkie rodzaje szkół: od podstawówek po licea, ale największe obawy przepis budzi w tych pierwszych szkołach - szczególnie w małych miejscowościach.
Nauczyciel, który by uczył jednego przedmiotu, nie utrzyma się. Zabraknie mu godzin nawet do połówki etatu, a to oznacza, że nie opłaca mu się dojeżdżać kilkudziesięciu kilometrów do pracy. Bo nauczycieli mieszkających na wsiach już praktycznie nie ma - mówi Barbara Kuczałek, szefowa stowarzyszenia społeczno-oświatowego Edukator.
Kolejny problem to nauczyciele języków obcych, które są obowiązkowe, szczególnie angielskiego. Języka nie będą mogły uczyć osoby posiadające tylko certyfikaty, np. FC czy Advanced, ale jedynie dyplomowani pedagodzy. To oznacza, że języków obcych na wsiach nie będzie miał kto uczyć - kwituje szefowa Edukatora.
Projekt rządu popiera Związek Nauczycielstwa Polskiego, ale uważa, że rozporządzenie nie powinno dotyczyć szkół podstawowych. Dziś nikt nie jest w stanie oszacować, ilu nauczycieli zabraknie po wejściu w życiu nowych przepisów. Kiedy zaczną one obowiązywać - MEN nie potrafi powiedzieć.