Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie pożaru zabytkowej zajezdni tramwajowej w Gdańsku. Budynek został podpalony we wrześniu zeszłego roku. Sprawców nie wykryto, nie dopatrzono się też zaniedbań ze strony właścicieli zabytku - dowiedział się nasz reporter Kuba Kaługa.
Prokuratura ustaliła, że ogień wybuchł równocześnie w trzech niezależnych od siebie miejscach. Źródła ognia charakteryzowały się podobną intensywnością i jednoczesnym wystąpieniem. To jest rzecz nadzwyczajna, która normalnie nie ma miejsca - stwierdził szef Prokuratury Rejonowej Gdańsk-Oliwa Cezary Szostak. To wskazuje na chęć podpalenia całego budynku i umyślne działanie. Ujawniono także nieregularne plamy po łatwopalnych cieczach.
Kolejną kwestią było ustalenie realnego zagrożenia pożarowego. Prokuratura ustaliła, że nie doszło do bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia wielu osób, ani zagrożenia dla mienia. Budynek nie był zamieszkały przez ludzi, a ogień nie mógł przenieść się na sąsiednie budynki. Do tego pożar szybko opanowano. Wartość zniszczonego mienia nie była wielkich rozmiarów. Właściciele określili swoje szkody na nie więcej niż 500 tysięcy złotych - mówił Szostak. W rozumieniu prawa karnego do pożaru jednak nie doszło. Sprawę zakwalifikowano jako umyślne uszkodzenia mienia. Nie udało się znaleźć sprawców, dlatego ten wątek śledztwa został umorzony.
Odrębnym wątkiem śledztwa były zaniedbania właściciela. Zdaniem okolicznych mieszkańców nie wywiązywał się on ze swoich obowiązków, dotyczących bezpiecznego użytkowania obiektu i utrzymywania go w należytym stanie technicznym.
Analizie poddano całą dokumentację, od momentu zakupu nieruchomości, a nawet wcześniejszą. Także dokumentację Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, bo budynek był wpisany do rejestru. Ustalono, że określone zalecenia dotyczące zabezpieczenia budynku były przekazywane przez Konserwatora. Dochodziło do niejasności, związanych z możliwością realizacji tych zaleceń. Tu nastąpiło coś w rodzaju takiego sprzężenia zwrotnego. Z jednej strony konserwator wymagał podjęcia prac budowalnych, które powodowałyby zabezpieczenie budynku, z drugiej strony prace nie mogły być podjęte, bez zezwolenia na budowę, do którego potrzebna była zgoda konserwatora, której nie chciał wydać. Ostatecznie właściciele sobie z tym poradzili, i do zabezpieczeń tam dochodziło - nie w pełnym zakresie - to znaczy tablice, ogrodzenie. Z uwagi na to, że budynek nie był normalnie użytkowany i zamieszkany, to nie stwarzał zagrożenia. Stąd w tym zakresie również podjęto decyzję o umorzeniu postępowania - wyjaśniał Cezary Szostak. W toku postępowania ustalono również, że według założeń budynek nie mógł być remontowany, bo się do tego nie nadawał. Jego stan techniczny był taki, że nadawał się tylko do rozbiórki. Dlatego właściciele chcieli go rozebrać, i postawić od nowa.
Innego zdania jest Wojewódzki Konserwator Zabytków. Budynek wciąż nadaje się do adaptacji - mówił Marcin Tymiński, rzecznik WUKZ.
Pierwotnie w budynku mieściła się pierwsza w Gdańsku-Oliwie zajezdnia tramwaju konnego. W późniejszym czasie m.in. więzienie, fabryka mydła, a także mieszkania. Obiekt był niezwykle cenny ze względu na swoją oryginalność. Dawna zajezdnia nie ucierpiała także w czasie działań wojennych. Kiedy na przełomie lat 80. i 90. wpisywano ją rejestru była całkowicie zachowana.
Nieużytkowany budynek był przez wiele lat własnością miasta. W 1998 roku kupiła go Fundacja Pro Publico Bono, która zobowiązała się do remontu. Z obietnicy się jednak nie wywiązała. W 2007 roku nowym właścicielem budynku została spółka Easy.pl.
Zabytek jest zabytkiem niezależnie od jego stanu zachowania - mówił reporterowi RMF FM Tymiński. Kupując taki obiekt, właściciel jest zobowiązany do opieki nad nim. Niedopuszczalna jest sytuacja, że kupuje się atrakcyjną działkę w dobrej lokalizacji, a zabytek traktuje się jako uciążliwy dodatek do obiecującego terenu. Żaden konserwator nie pozwoli na celowe niszczenia takich budynków.
W lipcu zeszłego roku na właścicieli nałożono grzywną w wysokości 50 tysięcy złotych. Między innymi za brak opieki nad dawną zajezdnią. Konserwator żądał m.in. odrestaurowania dachu obiektu, i zabezpieczenia całego terenu. Właściciele odwołał się jednak od tej decyzji do Ministerstwa Kultury. Wojewódzki Urząd Konserwatora Zbytków wciąż czeka na ministerialną opinię w tej sprawie.