Nie jedzie? Źle. Pojechał? Jeszcze gorzej. Coraz bardziej przyzwyczajamy się już niestety do tego, że żadne obszary polskich interesów nie są wyłączone spod rytuału codziennej, politycznej łomotaniny. Nie znaczy to jednak, że kolejne jaskrawe przykłady tego podejścia nie mogą i nie powinny nas zasmucać. Efekty oficjalnej wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Białym Domu - lub ich brak - poznamy zapewne dopiero po pewnym czasie. Nikt nie wie teraz na pewno, jakie będą. Może więc warto byłoby komentować to, co się wydarzyło z pewną powściągliwością.
Jeśli prezydent Andrzej Duda liczył na to, że wistem w sprawie Fortu Trump sprawi, że polskie oczekiwania dotyczące stworzenia na terytorium naszego kraju stałej bazy wojsk amerykańskich przebiją się do opinii publicznej USA, swój cel osiągnął. Piszą o tym wszyscy. Pytanie, czy w ten sposób przybliżył nas również do osiągnięcia celu podstawowego, właśnie budowy owej bazy, pozostaje jednak otwarte. Myślę, że wciąż na dwoje babka wróżyła. Żartobliwa w swym założeniu oferta została zauważona między innymi dlatego, że wpisała się w amerykański konflikt tych, którzy Trumpa kochają lub przynajmniej tolerują i tych, którzy go nienawidzą. Po komentarzach widać, że ci pierwsi będą trochę na tak, ci drudzy bardzo na nie. Donald Trump jest człowiekiem z dużym, bardzo dużym ego i być może oferta skłoni go do większego otwarcia na te sprawę, a opór demokratów jeszcze go w tym otwarciu utwierdzi. Z lekkim dystansem do sprawy można też liczyć na to, że i demokraci z czasem się do tego pomysłu przekonają. W USA ważnym wojskowym obiektom, czy instalacjom, nadaje się imiona byłych prezydentów, może łatwiej im będzie przełknąć nazwaną imieniem Trumpa bazę w dalekiej Polsce, niż na przykład... lotniskowiec.
Mówiąc już całkiem poważnie, sprawa stałej amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce ma kluczowe dla naszego bezpieczeństwa znaczenie, wypadałoby byśmy wszyscy, ale to naprawdę wszyscy, trzymali kciuki za pomyślny rozwój wypadków. To kwestia zależna głównie od opinii Waszyngtonu, czy takie posunięcie rzeczywiście ustabilizuje sytuację w naszym rejonie. I decyzji, na ile warto w stabilizację w tym rejonie inwestować. Zainteresowanie dla inicjatywy Trójmorza wskazuje na to, że ta decyzja może być po naszej myśli. Już sama dyskusja na ten temat, czy budżetowe przymiarki sprawiają, że utrwala się na naszej ziemi przynajmniej amerykańska obecność rotacyjna, a to minimum, o które warto było i warto nadal się ubiegać. I nie mówcie mi proszę, że nie wypada mówić o pieniądzach. Donald Trump uwielbia mówić o pieniądzach, sam wspomniał o polskiej ofercie, jako argumencie wartym rozważenia. Porównywanie tego przez polskich polityków do wynajmowania agencji ochrony jest nie na miejscu.
Co do głośnego zdjęcia przy podpisywaniu wspólnej deklaracji zgadzam się, że zręczniej by było, gdyby obaj prezydenci siedzieli. I szkoda, że właśnie tak się nie stało. Rozumiem jednak, że przy biurku prezydenta Trumpa (słynnym i historycznym Resolute desk) nikt inny po prostu nie siada. Sprawa ewidentnie nie została dopilnowana i być może prezydent Duda mógł w ostatniej chwili poprosić o krzesło (w gabinecie owalnym ich nie brakuje), ale nie wpadł na ten pomysł, albo uznał, że byłoby to nieuprzejme wobec gospodarza. O tym, że prezydent Trump lubi siedzieć, gdy inni stoją, dobrze wiemy. Na upartego, ktoś złośliwy może też stwierdzić, że po występach Bronisława Komorowskiego w Japonii długo jeszcze nikt pustego krzesła przy polskim prezydencie nie postawi. Można tak? Można. Tylko po co? Prezentując dokument na oficjalnym zdjęciu, obaj prezydenci już stoją, co powinno przynajmniej niektórych nadwrażliwych znawców protokołu, etykiety i obyczajów uspokoić. Tak naprawdę liczyć się będą nie uśmiechy i pozy, ale realia tego, co z tego dokumentu dla naszej przyszłości wyniknie. Przy okazji możemy być pewni, że prezydent Trump doczeka się za to zdjęcie krytyki po swojej stronie oceanu. Jeśli media dostrzegą niezręczność, to raczej po jego stronie. W swoim komentarzu całą historię i histerię po stronie polskiej opozycji opisał już na swym portalu "The Washington Post". Dość - muszę przyznać - obiektywnie.
Jeśli reakcje polityków i dziennikarzy według schematu swój/obcy smucą mnie, choć już nie dziwią, agresywna akcja dyskredytowania stosunków polsko-amerykańskich podjęta teraz przez byłych i najwyraźniej bardzo sfrustrowanych tym faktem ambasadorów i generałów, napawa mnie prawdziwym obrzydzeniem. Jest taka przestrzeń służby publicznej, która praktycznie automatycznie, po objęciu pewnych funkcji i dostąpieniu pewnych zaszczytów, powinna wykluczać dane osoby z politycznych konfliktów. I owszem powinno to obowiązywać nie tylko wtedy, kiedy ich służba jest łatwa i przyjemna, ale także - a może przede wszystkim - kiedy staje się trudna, albo się wbrew ich woli kończy. Z wrodzonej niechęci do publicznego używania mocnych słów pozwolę sobie na tym zakończyć.
(nm)