1200 kilometrów w 60 dni pokona na swojej najbliższej wyprawie Mateusz Waligóra. Podróżnik, który ma za sobą między innymi przejście pustyni Gobi, na początku listopada wyleci z Polski i w połowie stycznia chce dotrzeć na biegun południowy. Trasę przez Antarktydę pokona samotnie, bez wsparcia z zewnątrz, poruszając się nartach i ciągnąc cały ekwipunek na saniach. "Początek - kiedy będą one ważyć ponad 120 kilogramów - na pewno będzie trudny. Wtedy też pokonuje się najwyższe przewyższenie" - przewiduje w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem. "Zawsze na takich samotnych wyprawach przez pustynie i miejsca odludne idzie się głównie głową. Możemy mieć super wytrenowane ciało, ale jeśli nie wytrzymamy tej wyprawy psychicznie, to poniesiemy porażkę i nie dojdziemy do zamierzonego celu" - dodaje. Opowiada też m.in. dlaczego zabiera ze sobą kilka kilogramów masła i jeszcze większy zapas czekolady.
Michał Rodak: Kiedy w swoim życiu po raz pierwszy pomyślałeś: "Tak, chcę zdobyć biegun południowy"?
Mateusz Waligóra: W czasach młodzieńczych. Myślę, że to był przełom gimnazjum i liceum, kiedy zacząłem interesować się podróżami i światem. To był ten moment, gdy po raz pierwszy pomyślałem, że byłoby fajnie - jakkolwiek to brzmi - któregoś dnia dojść na biegun. Co chyba ważne - nie schowałem tych marzeń pod dywan. One cały czas we mnie trwały przez te wszystkie lata. Nigdy też nie myślałem o nich w kategorii marzeń nie do spełnienia, a bardziej jako planów, które kiedyś będę chciał zrealizować.
A kiedy przyszło ci do głowy, że chciałbyś to zrobić w tym stylu, w jakim zrobisz to teraz, czyli samotnie?
Prawda jest taka, że ciężko jest znaleźć partnera na ekspedycję biegunową, bo to jest koszmarnie droga wyprawa. Przypuszczam, że większość solistów decyduje się na solowe wyprawy, bo ciężko jest finansować je zespołowi. Chyba najlepszym potwierdzeniem tych słów będzie fakt, że wszyscy Polacy, którzy dotarli do bieguna bez wsparcia z zewnątrz, czyli będąc samowystarczalnymi, doszli do tego bieguna na własną rękę i samotnie.
A czujesz, że po latach swoich - także samotnych - wypraw długodystansowych jesteś w tym momencie gotowy pod względem odpowiedniego doświadczenia, a także fizycznie i psychicznie, by to wyzwanie i marzenie życiowe zrealizować?
Kilka dni przed wylotem to jest trudny moment na takie pytanie. Wylecę z Polski 3 listopada. To jest taki czas, kiedy następuje pełna koncentracja i skupienie na tym, aby nie popełnić żadnego błędu na etapie ostatniej logistyki i ostatnich przygotowań. Odpowiadając na to pytanie teraz, mogę powiedzieć, że boję się tego wyzwania. Czuję przed tym olbrzymi respekt. Mam poczucie, że nigdy do żadnej wyprawy nie przygotowywałem się tak długo i jednocześnie do żadnej wyprawy nie byłem przygotowany tak słabo. Może to wynikać z tego, że biegun jest tak wielkim wyzwaniem, że zawsze myślimy o tym, że mogliśmy zrobić coś lepiej - lepiej przygotować sprzęt, lepiej przygotować się kondycyjnie... Na pewno teraz bardzo dużo pracuję nad tym, co mam w głowie, bo zawsze na takich samotnych wyprawach przez pustynie i przez miejsca odludne idzie się głównie głową. Możemy mieć super wytrenowane ciało, ale jeśli nie wytrzymamy tej wyprawy psychicznie, to poniesiemy porażkę i nie dojdziemy do zamierzonego celu. Dla mnie to jest taki etap oswajania się z tym wyzwaniem, które mnie czeka. Myślę, że takim przełomowym momentem przejścia przez Rubikon będzie chwila, gdy niewielki samolot Twin Otter zostawi mnie na brzegu kontynentu i po prostu odleci, a ja zostanę sam z tym wszystkim, co przede mną, a to będzie ponad 1200 kilometrów samotnego marszu. Myślę, że to będzie taki moment, kiedy się po prostu rozpłaczę, a gdy już się zbiorę, to po prostu zacznę robić to, na czym znam się najlepiej, czyli na maszerowaniu na nartach.
Co będzie się działo dalej? Jak wspomniałeś - przed tobą będzie dystans 1200 kilometrów. W ile dni celujesz? Ile zwykle zajmuje pokonanie tego dystansu i dotarcie do finiszu?
Zabieram ze sobą 60 kilogramów jedzenia. To około kilograma jedzenia na każdy dzień, a zatem szacuję, że cały ten marsz potrwa około 60 dni. Średnia dzienna, którą powinienem utrzymywać w trakcie tego marszu, wynosi 20 kilometrów. To oczywiście będzie się różnić zależnie od dnia, bo początek - kiedy sanie będą ważyć ponad 120 kilogramów - na pewno będzie trudny. Wtedy też pokonuje się najwyższe przewyższenie. Możemy sobie wyobrażać, że idąc do bieguna poruszamy się po terenie białym i płaskim, ale w rzeczywistości tak nie jest. Wyruszę z poziomu morza, a marsz zakończę - prawdopodobnie - na biegunie południowym na wysokości przekraczającej 2800 metrów nad poziomem morza, a zatem te 2800 metrów w pionie to jest to przewyższenie, które muszę przejść z tymi saniami. Początkowo te dystanse będą więc na pewno mniejsze, ale później, kiedy już organizm adaptuje się do tego wysiłku, do tej rutyny wyprawowej, to łapiemy rytm i wydaje mi się, że po drugim tygodniu te moje dzienne dystanse powinny się zwiększyć i albo będą wynosić tych 20 kilometrów na dzień, albo nawet więcej.
Wspomniałeś już o racjach żywnościowych, których będziesz miał 60. Co dokładnie ze sobą zabierasz? Powiedzmy nie tylko o samej żywności, ale też o sprzęcie. To będzie sprzęt podobny do tego, którego używałeś w tym roku podczas trawersu Grenlandii, który pokonałeś razem z Łukaszem Superganem?
Przejście Grenlandii było takim ostatecznym testem przed wyprawą na biegun południowym. To był test i dla mnie, i dla tego ekwipunku. W dużej mierze będzie on na biegunie taki sam, bo na Grenlandii sprawdził się dosyć dobrze, pomimo kilku awarii, które wtedy udało nam się naprawić i ten akurat sprzęt już ze mną na biegun nie pojedzie. Będę miał ze sobą namiot, który pozwoli mi przetrwać silne podmuchy wiatru dochodzące do granic huraganów. Będę miał śpiwór puchowy, który zapewni mi komfort termiczny w temperaturach spadających do minus 30-35 stopni Celsjusza. Zabieram też kuchenkę i łączność w postaci telefonu satelitarnego oraz panel solarny, dzięki któremu będę mógł ładować całą elektronikę. Na takiej wyprawie bardzo ważne jest to, aby każdy kluczowy element ekwipunku związany z łącznością i z gotowaniem był zdublowany. Te rzeczy będę miał więc podwójne, bo w przypadku awarii kuchenki i braku kuchenki zapasowej taka wyprawa ulega zakończeniu, bo nie jestem w stanie topić śniegu na wodę. W tym celu zabieram też ze sobą około 15 litrów paliwa do kuchenki. Tak jak wspominałem, do tego 60 kilogramów żywności.
Biorę niewiele ubrań. Nie zabieram ze sobą książek, ale całą masę audiobooków, bo uwielbiam słuchać muzyki i audiobooków będąc w drodze. Biorę też zapasowe narty. To jest taki dylemat przy organizacji takiej wyprawy, bo jeśli weźmiesz te 3 kilogramy więcej w postaci zapasowych nart, to te 3 kilogramy mogą zadecydować o tym, że nie uda ci się do tego bieguna dojść, bo miałeś za ciężkie sanie, ale z drugiej strony - jeśli złamiesz nartę, a na Antarktydzie nie jest wcale o to trudno, to także kończysz wyprawę. To są cały czas takie dylematy - branie każdego elementu ekwipunku w dłoń i takie rzeczywiste ważenie, patrzenie, obracanie go w dłoni i decydowanie, czy muszę to ze sobą mieć, aby do tego bieguna dojść. Na szczęście ten dosyć wykańczający psychicznie etap mam już za sobą. Zdecydowałem się zabrać zapasowe narty.
A jeśli chodzi o jedzenie, to na pewno musi być ono lekkie, ale wysokoenergetyczne. Z tego, co wiem, planujesz zabrać coś, co akurat nie jest najlżejsze. To masło. Ile tego masła będzie w twoim ekwipunku?
Będzie kilka kilogramów masła. Dieta polarnika składa się głównie z węglowodanów i tłuszczu. Tłuszcze bardzo mocno podbijają kaloryczność posiłków, a ja każdego dnia muszę spożyć od 5500 do nawet 6000 kilokalorii. Podstawę tego wyżywienia będzie stanowić żywność liofilizowana, czyli taka odwodniona, bardzo lekka, którą wystarczy zalać niewielką ilością wody i po 10 minutach stanowi pełnowartościowy posiłek. Niemniej ważny będzie jednak bardzo duży zapas czekolady, wynoszący kilkanaście kilogramów. Będą to też orzechy. Generalnie to produkty, które nie zamarzają. Albo bazowałem na doświadczeniu wyniesionym z Grenlandii, albo testowałem te wszystkie rodzaje żywności zamrażając je w domu i patrząc na to, w jakim są stanie po kilkunastu godzinach spędzonych w zamrażalniku. Do tego dochodzi to masło, które nie zamarza i które można kroić na kawałki, a w pewnym momencie, prędzej czy później, nasze myśli zaczynają krążyć wokół tłuszczu i wtedy przychodzi czas na masło. Pamiętam, że kiedy szliśmy przez Grenlandię z Łukaszem Superganem i nadszedł dzień, kiedy skończył się żółty ser i masło, to już coraz bardziej wyglądaliśmy końca tej podróży.
Wspomniałeś, że twoja wędrówka rozpocznie się w miejscu, gdzie wysiądziesz na lądolodzie. Jak ta trasa wygląda w praktyce od punktu A do punktu Z, czyli do finiszu? To jest jedna wielka biel czy też można coś napotkać po drodze?
Swój marsz rozpoczynam w zatoce Hercules Inlet na pograniczu kontynentu i lodowca szelfowego. Stamtąd droga poprowadzi mnie najpierw przez pasmo szczelin i te szczeliny będą stanowić dla mnie największe zagrożenie jako dla samotnika. Kiedy jesteśmy w zespole i wpadniemy do szczeliny, to możemy liczyć na to, że nasz partner spróbuje nas z niej wyciągnąć. Kiedy jesteśmy sami, to ryzyko bardzo, bardzo wzrasta, a zatem na początku wyprawy, kiedy będę mijał dosyć duże nagromadzenie tych szczelin, będę musiał być bardzo ostrożny. Później nawigacja będzie stosunkowo prosta. Będę poruszał się cały czas na południe i wypatrywał tych szczelin na swojej drodze. One nie będą występować już w takim nagromadzeniu, jak na początku, ale to jest bardzo ważne, aby przez całą tę drogę i marsz zachować skupienie i koncentrację. Tym, co jeszcze będzie dosyć mocno utrudniać mi marsz, będą tak zwane zastrugi. To takie wały śniegu sięgające swoją wysokością na Antarktydzie nawet 3 metrów i w tym momencie ciężko mi to sobie wyobrazić, bo kiedy maszerowaliśmy z Łukaszem przez Grenlandię i zastrugi wynosiły pół metra, to ten marsz już był kłopotliwy. Na Antarktydzie to wszystko przybiera natomiast zupełnie inną skalę. Bazując na doświadczeniu moich poprzedników, mogę spodziewać się takich dni pełnych zastrug przez około tygodnia swojej wędrówki. To będzie taki ostateczny test charakteru. Wierzę, że jeśli uda mi się pokonać ten odcinek z zastrugami, to ta droga do bieguna powinna pozostać już otwarta.
Ilu Polaków w tym stylu, czyli samotnie i bez wsparcia z zewnątrz, dotarło dotąd na biegun południowy? Jeśli zrealizujesz ten cel, będziesz należał do takiego elitarnego grona wśród polskich polarników?
Na całym świecie w historii zdobycia bieguna w taki sposób dotarła do niego garstka osób. W Polsce są to trzy osoby: Marek Kamiński, Małgorzata Wojtaczka i Jacek Libucha, więc jeśli moje zadanie się powiedzie, to będę częścią statystyki, ale niezwykle nobilitującej. Niemniej jednak to, który będę na tym biegunie, chyba trochę traci dla mnie znaczenie. Mam wrażenie, że z każdą kolejną wyprawą te kwestie związane z rekordami, z byciem pierwszym czy najszybszym w moim przypadku tracą na znaczeniu. W tym roku do bieguna będzie szło kilka kobiet, które będą próbowały pobić kobiecy rekord szybkości, wynoszący trzydzieści kilka dni. Dla mnie próba ścigania się z sobą albo z dokonaniem kogoś innego zabiłaby całą przyjemność i cały sens tej wędrówki. Jeśli się powiedzie, to będę czwarty, ale nie ma to dla mnie większego znaczenia.
Zbierzmy na koniec najważniejsze daty. Kiedy dokładnie rozpoczniesz wędrówkę, a kiedy możemy się spodziewać twojego powrotu do Polski po realizacji - miejmy nadzieję - w całości założonego planu?
Do Ameryki Południowej wyruszę 3 listopada. Na Antarktydę powinienem wylecieć między 10 a 12 listopada, co będzie uzależnione od warunków atmosferycznych, bo transport na ten kontynent nie jest łatwy. Gdy tylko warunki na to pozwolą, zostanę przeniesiony przez ten samolot Twin Otter do miejsca startu i rozpocznę swoją wędrówkę, którą powinienem zakończyć do połowy stycznia. W okolicach 15 stycznia powinienem powrócić do Polski.