Ludzie zaczęli uciekać z pociągu. Ja za ludźmi. Ja tu przyjechałem z Izraela i już widziałem taką panikę w oczach - mówił specjalnym wysłannikom RMF Krzysztof, który wsiadł do pociągu w Alcala de Henares kilka minut po eksplozjach w Madrycie. Także jego żona Anna otarła się o śmierć.
Trzy "trenes de la muerte", czyli pociągi śmieci – jak mówią Hiszpanie - wyruszyły z podmadryckiej miejscowości Alcala de Henares. Jeden z wysadzonych w czwartek składów także przejeżdżał przez tę miejscowość.
Alcala de Henares jest największą polską kolonią w Hiszpanii. Oficjalnie mieszka tutaj 4 tys. Polaków. Nieoficjalnie co najmniej dwa razy tyle. Są dobrze zorganizowani - mają własną gazetę, polski targ, gdzie można kupić produkty niedostępne w hiszpańskich sklepach, własną organizację polonijną. Większość Polaków codziennie pociągami dojeżdża do pracy do Madrytu. Rano podmiejska kolejka kursuje co 15 minut, jest więc to najszybsza i najtańsza forma dojazdu do stolicy.
Do pracy pociągiem podróżuje także Krzysztof, z którym rozmawiali specjalni wysłannicy RMF. W czwartek Krzysztof wsiadł do pociągu 5 minut po katastrofie w Madrycie. Jadę do pracy jak co dzień. Siedzę w pociągu. Pociąg nie wyjeżdża. Nikt nie wie, o co chodzi. Nagle jest jakiś komunikat po hiszpańsku, którego dobrze nie zrozumiałem, ale zobaczyłem, jak ludzie zaczęli uciekać z pociągu. Ja za ludźmi. Ja tu przyjechałem z Izraela i już widziałem taką panikę w oczach ludzi. Przypuszczałem, że to nie jest zwykła awaria pociągu. Jak jest zwykła awaria pociągu, to ludzie psioczą, klną, idą powoli. Ludzie wstali z miejsc i zaczęli uciekać.