Za długo żyjemy, za krótko pracujemy i za mało wpłacamy do ZUS. Kobiety pracujące przez 35 lat i cieszące się potem wysoką (a przynajmniej przyzwoitą) dwudziestokilkuletnią emeryturą to luksus, na który coraz ciężej sobie pozwolić. I choć 80 procent Polaków protestuje przeciwko pomysłowi podwyższenia wieku emerytalnego, to wydaje się, że nie mamy wyjścia - musimy pracować dłużej, po to by więcej oddać państwu w składkach, a mniej wziąć w emeryturach.
Oczywiście - to boli. Myśl o tym, że na emeryturę przejdziemy w wieku 60 czy 65 lat i tak była już dość ponura, a tu rządzący chcą tę błogą chwilę opóźnić o 2 albo nawet (o tuskowa podłości!) o 7 lat. Rzecz cała wygląda strasznie, ale niestety...., arytmetyka jest bezlitosna i działa na naszą niekorzyść. Ktoś kto zaczyna pracować mając 25 lat i pracuje do sześćdziesiątki, zarabiając średnią krajową, odprowadza w ramach składek emerytalnych ok. 9 tysięcy złotych rocznie. Jeśli zatem policzymy ile zgromadził przez 35 lat wyjdzie nam niewiele ponad 300 tysięcy złotych. Kobieta mająca 60 lat, statystycznie rzecz biorąc, będzie pobierała emeryturę przez 23 lata. A zatem dzieląc to co odprowadziła do ZUS, przez to ile lat będzie żyła wychodzi, że miesięcznie może dostać około 1200 złotych. Mało. A trudno nie zauważyć, że w tym czasie nasza statystyczna pani rodziła dzieci - miała więc tzw. okresy bezskładkowe, jej rówieśniczki bywały bezrobotne - też więc składek nie płaciły, a wiele przeszło na emeryturę wcześniej, a zatem okres pobierania przez nie świadczeń z ZUS jeszcze się wydłużył.
Wiem, wiem... Każdy umiarkowany nawet znawca ekonomii zakrzyknie w tym momencie, że przecież te pieniądze leżąc tyle lat na kontach procentowały, puchły i nabierały wartości. Otóż niestety - nie nabierały, bo każda złotówka, którą dziś wpłacamy jako składkę do ZUS natychmiast wypłacana jest jako emerytura naszym rodzicom i dziadkom - a kasa Zakładu i tak musi być sowicie dotowana z budżetu państwa, bo świeci pustkami. Nieco lepiej jest z tym co oddajemy do OFE (choć od roku oddajemy mniej), ale i tam zyski z inwestycji są niewiele wyższe niż poziom inflacji...
To jest jednak tylko jedna strona tego medalu. Drugą jest oczywiście pytanie, czy kobiety i mężczyźni po 60 są w stanie radzić sobie na rynku pracy i czy opóźniając ich przejście na emeryturę nie fundujemy i im i wszystkim innym armii wiekowych bezrobotnych. Patrząc na część dzisiejszych emerytów - rzeczywiście można dręczyć się takimi wątpliwościami. Tyle, że harmonogram wprowadzania w czyn zapowiedzi expose sprawia, że tak naprawdę ciężar dłuższej pracy spadnie na barki dzisiejszych trzydziestoparo- i czterdziestoparo- latków. To są jednak pokolenia dużo lepiej przygotowane i "otrzaskane" z wolnym rynkiem niż dzisiejsi emeryci. Ktoś kto przez trzydzieści lat radził sobie z ostrą rywalizacją o miejsce pracy, lepiej - taką mam nadzieję - poradzi sobie także przez następnych parę lat. I choć nie jestem w tej sprawie jakimś nadmiernym hurra-optymistą i sam mam wątpliwości, czy próbując rozwiązać jeden problem, nie stworzymy następnego, to uważam, że rzeczywistość gospodarcza i demograficzna wymusza na nas przeprowadzenie bolesnej emerytalnej operacji.