Donald Tusk coraz więcej stawia na kartę z napisem Euro 2012. Gospodarski objazd po kraju jest elementem budowania przekonania, że triumf organizacyjny Euro będzie osobistym sukcesem premiera i jego partii. Niepowodzenie w tym projekcie nie jest brane pod uwagę. Bo też i trudno wyobrazić sobie, jak mogłoby ono wyglądać.
Piłkarskie zawody znane pod nazwą Euro 2012 mają być dla rządzących czymś w rodzaju Bitwy Warszawskiej roku 1920. To ma być punkt zwrotny, przełom, wydarzenie, które będzie cezurą oddzielającą smutny powyborczy czas reform od spokojniejszych czasów ciepłej wody w kranie. Euro-piłko-entuzjazm ma odwrócić sondaże, pokazać podział na Polskę optymistyczno-modernizacyjną i utyskująco-żółciową i dowieść, że może i rząd nie jest idealny, ale jak trzeba, to zwiera szyki i potrafi poradzić sobie z wielkim wyzwaniem.
Operacja "Dobry Gospodarz" ma być udeptywaniem gruntu pod przyszłe splendory. Premier zwołuje ministrów, odbiera przepisowe meldunki o "pełnej gotowości", po czym - jakby im trochę nie dowierzając - dosiada różnych stalowych rumaków i w te pędy rusza wizytować kraj. Spojrzy nań z lotu ptaka, przejedzie się pociągiem, zajrzy do dworcowej toalety, a wszystko to w towarzystwie licznych mediów transmitujących na żywo i w kolorze gospodarskie wizyty.
Ironizujący tu i ówdzie dziennikarze, podkpiwająca opozycja i różni jajogłowi demonstrujący politowanie dla "putinady" i "gierkowszczyzny" diametralnie - mam wrażenie - mogą rozmijać się z vox populi. Coś mi się wydaje, że gdyby zrobić sondaże, większość narodu przyklasnęłaby takiemu jeżdżącemu i doglądającemu kraju premierowi. Dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej polubiła "Tuskobusy", choć wielu powątpiewało w ich skuteczność i zapowiadało spektakularną klęskę tego pomysłu. Tusk ma szanse już dziś zacząć przełamywać sondaże i na wznoszącej fali dopłynąć do Euro.
A mistrzostwa - jak się zdaje - nie za bardzo mogą się organizacyjnie nie udać. Stadiony są, jakoś się na nie naród dotelepie, zagranica doleci samolotami i też sobie poradzi, oficjele będą nas chwalić, różne koronowane głowy będą klepać naszych decydentów po plecach, na koniec Platini powie, że to były najlepsze mistrzostwa w dziejach (bo zdaje się, że zawsze się tak mówi) i rządzący ogłoszą triumf, nienotowany w dziejach współczesnej Polski, Europy, a może i świata. W międzyczasie pamięć wyborców o reformie emerytalnej i innych bolesnych decyzjach rządu nieco zblaknie i Donald Tusk będzie mógł powiedzieć rodakom: "Zapomnijmy o niedawnych urazach, razem odnieśliśmy sukces, a więc - kochaj mnie, Polsko".