Większość strat poniesionych przez brytyjskie wojsko jest wynikiem wypadków lub pomyłek amerykańskich żołnierzy. Gdy w grę wchodzi nieszczęśliwy zbieg okoliczności albo wadliwie działający sprzęt - incydentów się nie komentuje. Ale piątkowy atak amerykańskiego samolotu na dwa lekkie czołgi British Marines to całkowicie inna sytuacja...
Incydent nadal na Wyspach wywołuje spore kontrowersje. Czołgi zostały zniszczone w biały dzień, mimo że były wyposażone w sprzęt z systemem autoidentyfikacji: wróg-swój. W wyniku ataku zginał jeden żołnierz, a trzech zostało rannych.
Całe zdarzenie komentowane jest tym bardziej, że na jednym z pojazdów powiewała nawet spora brytyjska flaga. Według relacji rannych żołnierzy, sojuszniczy samolot ostrzelał konwój, mimo że w pobliżu znajdowali się cywile. Kilku z nich trzymało w rękach białe flagi. Ranni żołnierze mówią, że po pierwszym ataku pilot zawrócił, by dokończyć niszczycielskiego dzieła. Zostawił za sobą płonące czołgi...
Jestem dobrze przygotowany na wszystko. Nie nauczono mnie jednak w jaki sposób unikać amerykańskich kowbojów, którzy strzelają z biodra - mówił jeden z rannych komandosów.
Tego typu incydenty Brytyjska Armia określa mianem friendly fire (ogień przyjaciela). Za tym łagodnym eufemizmem kryje się jednak rosnąca liczba ofiar. Zaledwie przed kilkoma dniami brytyjski samolot Tornado został zestrzelony przez antyrakietowy system Patriot. Zginęli obaj piloci.
Foto: RMF Irak
16:30