Polacy są oporni na zalety kupowania w wielkich sklepach spożywczych. Wbrew pozorom, stwarzanym przez reklamy, tłok na parkingach przed supermarketami oraz znaczące zyski sieci handlowych, zwyczaje zakupowe Polaków bardziej przypominają nawyki i upodobania Włochów, niż Niemców albo Czechów. W niektórych krajach Europy 80 procent obrotów sklepów spożywczych przypada na wielkie sklepy. W Polsce to tylko 50 procent. Wielkie sklepy tym bardziej walczą o klienta, kuszą promocjami. Jak z nich korzystać i czy w ogóle mają sens. O tym Michał Zieliński rozmawiał z redaktor naczelną portalu dlahandlu.pl Edytą Kochlewską.
Michał Zieliński, RMF FM: Czy jesteśmy podatni na promocje?
Twierdzi się, że różnica w piwie 10 groszy spowoduje, że klient zmieni sklep na ten, w którym jest promocja 10 gr. Z jednej strony jesteśmy szalenie przekonani do tego, że chcemy wydawać mało na zakupy. Ale z drugiej strony, jeżeli kupimy kilogram szynki po 15 zł, a połowę z tej szynki wyrzucimy, bo do niczego nie będzie się nadawała, to można powiedzieć, że 7.50 zł wyrzuciliśmy do kosza, a 7.50 zjedliśmy z trudem.
Chce pani przez to powiedzieć, że nie do końca umiemy korzystać z promocji?
O nie! W stu procentach się nauczyliśmy i dlatego rynek handlowy ma z nami problem, jako z Polakami. Jest wiele krajów na świecie, gdzie ludzie jadą do swojego hipermarketu i nie zmieniają szyldu. Natomiast okazuje się, że w Polsce jest tak, że jeżeli dany hipermarket ma np. droższy schab w danym tygodniu to i ludzie, którzy teoretycznie tam jeździli, bo mieli najbliżej, tam nie jadą tylko jadą w inne miejsce, dokładnie tam gdzie w danym momencie jest o 5 czy 10 złotych taniej.
Czy to może być jeden z powodów, dla których w Polsce żywność jest nominalnie najtańsza w Europie, może poza Bułgarią?
To jest ciągłe przeciąganie liny między sklepami. Tort jest w ciągłym ruchu. To nie jest tak, że ktoś ma swój kawałek i jest jego pewien. To jest tak, że klient w każdej chwili pójdzie do innego sklepu, jeżeli ten da mu lepszą cenę. Ta walka jest dla wszystkich kłopotliwa. Najchętniej oczywiście wszyscy w handlu mieliby swoją stałą bazę klientów i na niej operowali. Ale to jest w polskim przypadku niemożliwe.
Sklepy mają promocje tylko na wybrane towary. Czy zatem wydatek czasowy i finansowy - związany z przeglądaniem ofert i dojazdem - jest sensowny? Czy te promocje w ogóle mają sens? Może po prostu robić zakupy najbliżej?
Tak naprawdę Polacy są wyczuleni tylko na jeden rodzaj promocji. Coś nie kosztuje 15, ale kosztuje 5. Wtedy warto patrzeć. Co do zasady, różnice cenowe między sklepami rzeczywiście nie są tak duże. Natomiast gdybyśmy byli skupieni tylko np. na mięsie, to rzeczywiście jesteśmy w stanie kupować taniej. Pod warunkiem, że się uważnie śledzi te promocje. Natomiast, jeżeli zamierza się wybrać na większe zakupy, to tak; ten rachunek zawsze będzie podobny. Dlatego, że jedna promocja wynagradzana jest wyższymi cenami jeśli chodzi o inne towary i rachunek będzie podobny. Natomiast, jeżeli ktoś jest na tyle zdeterminowany, żeby te rzeczy, których akurat potrzebuje kupować w różnych sklepach, które akurat mają promocje to jak najbardziej, może zaoszczędzić.