Polski student ma do dyspozycji średnio 2 tys. zł miesięcznie. Tak wynika z najnowszego raportu Związku Banków Polskich. Na ten budżet składają się zarobki studenta, pieniądze od rodziców i stypendia. Tuż przed startem roku akademickiego sprawdzamy, jak wygląda portfel i koszty życia naszych żaków.
Przeciętny polski student ma do dyspozycji mniej więcej tyle, ile jego koledzy w Chorwacji, Turcji, Gruzji, Serbii i Węgier. Niestety, jesteśmy w ogonie. Daleko nam do akademickich krezusów, czyli studentów ze Szwajcarii. Oni są najbogatsi. W przeliczeniu na złotówki mają do dyspozycji średnio 9,5 tys. zł miesięcznie. Kolejni na liście najbogatszych studentów są Islandczycy, dysponujący równowartością 9 tys., potem Norwegowie - 7 tys. i Niemcy - 4 tys. zł.
Polski student większość pieniędzy ma z własnej pracy. Średnia opisująca źródła dochodów studentów jest wyjątkowa na skalę międzynarodową, bo przeciętny polski żak większość pieniędzy zarabia sam. Dokładnie jest to 54 procent tego budżetu, a w liczbach bezwzględnych, to średnio prawie tysiąc złotych miesięcznie.
Bardziej niezależni finansowo, to jest niezależni od rodziców, są tylko studenci z Estonii, Rumunii i Austrii.
Od rodziców polski student ma miesięcznie nieco ponad 900 złotych. Więcej niż równowartość 900 złotych przekazują kształcącym się pociechom rodzice z Czech, Słowacji, a nawet Gruzji.
Znacznie większymi sumami zasilają kieszenie kształcących się dzieci rodzice z bogatych krajów Zachodu. Najwięcej łożą rodzice szwajcarscy, średnio równowartość 4 500 złotych miesięcznie. Oczywiście należy pamiętać, że tyle mniej więcej kosztuje wynajęcie kawalerki w szwajcarskim uniwersyteckim mieście. Kawa kosztuje szwajcarskiego studenta 20 zł, a piwo 25.
Blisko 80 proc. studentów w Polsce przeznacza na wynajem mieszkania lub pokoju nie więcej niż 1000 złotych miesięcznie a blisko 35 proc. nich mieści się w kwocie pomiędzy 250 a 500 zł. Jednocześnie, najwięcej - bo 35 proc. badanych dzieli mieszkanie z 2 współlokatorami, a niewiele mniej (33 proc.) z 1 współlokatorem. Co piąty student (22 proc.) mieszka na co dzień z trójką osób, a pozostałe 10 proc. może już liczyć na znacznie liczniejsze towarzystwo po powrocie z wykładów.
Polscy studenci nie unikają również zaciągania zobowiązań finansowych. Niestety, w ciągu roku przybyło o 15 proc. osób w wieku 18-24 lat, które mają problem z uregulowaniem swoich zaległości. Łączna ich kwota wzrosła z blisko 726 mln zł do ponad 871 mln zł.
Blisko co czwarty student w Polsce wybiera zarządzanie, prawo i administrację. Kierunki te są najbardziej popularne w Chorwacji i na Litwie, gdzie niemalże co trzeci studiujący zgłębia tą dziedzinę nauki.
Drugim pod względem popularności w Polsce jest kierunek inżynierski, na wybór którego decyduje się co piąty student - najwięcej, bo 25 proc. studiujących inżynierów jest w Portugalii. Biorąc pod uwagę demografię w naszym kraju, za niepokojący można uznać fakt niskiego zainteresowania kierunkami medycznymi (9 proc.).
Płatne studia w Polsce są dość tanie. Ten wniosek nie wynika z porównania z zarobkami, bo płatne wyższe wykształcenie, biorąc pod uwagę polskie płace, jest u nas dla wielu rodzin ogromnym wyzwaniem, szczególnie jeśli to rodziny z prowincji i trzeba dodać koszty utrzymania i wynajęcia kąta w wielkim mieście. Wniosek płynie raczej z porównania z kosztami czesnego za granicą.
Markowe uczelnie na Zachodzie pobierają opłaty w wysokości - w przeliczeniu - kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie. Uznawany za najlepszy Harvard liczy sobie za rok 170 tysięcy, a MIT jeszcze więcej, bo prawie 200 tysięcy.
W Polsce czesne na najdroższych kierunkach medycznych przekracza 30 tysięcy złotych rocznie. W przypadku prestiżowych studiów biznesowych czy artystycznych to ponad 20 tysięcy złotych. Większość płatnych kierunków oznacza wydatek na czesne w wysokości kilku tysięcy rocznie. Oczywiście zarobki absolwentów są nieporównanie niższe i najlepsze polskie uczelnie zaledwie mieszczą się w pierwszej pięćsetce światowych rankingów.
Edukacja to inwestycja w przyszłość, ale z jakiej inwestycji będzie dobry zwrot? Jakie studia przygotują do zawodów, które będą w cenie za dziesięć lat? To trudne pytanie, bo rewolucje technologiczna i demograficzna bardzo przyspieszają zmiany.
Nad odpowiedzią na pytanie, jakie zawody będą w cenie pod koniec przyszłej dekady, głowią się nie tylko studenci. Próbują to przewidzieć renomowane instytuty badawcze . Wszystkie ich raporty mówią o głębokich zmianach, przeoraniu zawodowego porządku, jak kiedyś podczas rewolucji przemysłowej. Według tych opracowań w 2030 roku poszukiwani będą specjaliści od sztucznej inteligencji, analizy big data, symulacji, efektów wizualnych a także projektowania, uczenia i obsługi robotów.
Druga sfera ssania na rynku pracy związana będzie z opieką i leczeniem starzejącego się społeczeństwa. Chodzi tu o doradców zdrowotnych i specjalistów w nowych gałęziach medycyn: nanomedycynie, czy tworzeniu organów zamiennych. Mimo spodziewanej inwazji sztucznie inteligentnych automatów, w cenie ma pozostać żywy fachowiec z ludzkimi cechami: nauczyciel, opiekun, a także menedżer.
>>>TUTAJ PRZECZYTACIE CAŁY RAPORT ZBP<<<
(mpw)