Autobiografia błogosławionego - tak Jacek Raczek określa książkę o swoim wuju, polskim męczenniku w Peru. Literalnie rzecz ujmując autorem tego dzieła nie jest Michał Tomaszek, franciszkanin zamordowany przez komunistycznych fanatyków ze Świetlistego Szlaku. Tom zawiera jednak tak wiele oryginalnych fotografii, zapisków i innych świadectw misjonarza, że Raczek nie śmie nazywać tej książki swoją własną. Epistolografia stanowi jej najbardziej wstrząsającą część, jeśli spojrzeć na całe życie ojca Michała odbite w lustrze jego śmierci. Rysunek, który się wyłania z poszczególnych zdań oraz wyrazów ... twarzy, ukazuje Inne Oblicze, zwierciadlane Odbicie Jezusa Chrystusa.
Cud świętości kryje się w najbardziej codziennym doświadczeniu. Heroizm bywa udziałem zwyczajnego człowieka. Rozum będący w naszym współczesnym świecie synonimem świeckiego oświecenia okazuje się tylko ciemnym świecidłem albo nic nie wartym tęczowym świecidełkiem. Istotowe cechy naszego życia zawarte są często w sprawach zupełnie nieistotnych z punktu widzenia wzorców lansowanych przez światowych dyktatorów wszelkich mód. Skromność, surowość, samoograniczenie źle się bowiem sprzedają. Talent najzwyklejszej ludzkiej dobroci jest mało poczytny, słabo klikalny, nie cieszy się dużą oglądalnością. Uparci ludzie, którzy dążą do doskonałości nie z tego świata powinni być przez nas kochani, lub choćby hołubieni. Są cichą mniejszością, a być może głosem milczącej większości.
Bogdan Zalewski: Jesteście bardzo bliskimi krewnymi franciszkańskiego męczennika za wiarę Michała Tomaszka, który wraz ze swym współbratem Zbigniewem Strzałkowskim zginął w Peru, zamordowany przez komunistycznych terrorystów ze "Świetlistego Szlaku". Ta książka to jest hołd krewnych dla wuja?
Jacek Raczek: Tak. Świadczy o tym przede wszystkim sama dedykacja : "Pamięci wujka". To jest hołd wdzięczności za obecność w naszym życiu. Wujka dzisiaj nie ma z nami fizycznie, ale on ciągle jest, ciągle się nami opiekuje. Niejednokrotnie daje nam to odczuć w codziennym życiu.
A możesz uchylić rąbka tajemnicy, czy też to jest bardzo intymne?
Jest trochę intymne. W życiu było wiele sytuacji, kiedy inne, takie po ludzku obiektywne i niejednokrotnie wydawałoby się naturalne rzeczy powinny zadziałać, a nie zadziałały. Prosimy wtedy wujka, modlimy się i później, kiedy analizujemy sytuacje, widzimy, że coś się stało i łączymy te fakty. Faktycznie tak jest.
Czyli błogosławiony Michał Tomaszek z naciskiem na błogosławiony? A czy gdybyś nie był siostrzeńcem swojego wuja, to poświęciłbyś mu tyle uwagi w swoim życiu ?
Chyba nie. Wujek w moim życiu pojawił się, kiedy byłem dzieciakiem. Zginął dokładnie w moje jedenaste urodziny. To też był taki sygnał, że jakoś się połączyliśmy.
Ta śmierć naznaczyła także twoje życie?
Tak, ja poszedłem dalej w tym duchu. Byłem w niższym seminarium, później trochę w zakonie; przez pięć lat w sumie, więc nawet nie "trochę". Obecność wujka na pewno naznaczyła moje życie. A czy napisałbym tę książkę? Pewnie nie, bo nie znałbym wujka, nie znałbym ojca Michała Tomaszka.
A myślisz, że ojciec Michał wbiłby tutaj taki glejt, taki swój ex libris do twojej książki?
Tak. Ja nie traktuję tego tomu jako swojej książki. Niejednokrotnie zastanawiałem się, czy nie napisać, że to jest "autobiografia". Gdy się popatrzy na ogrom tych zdjęć i ogrom podpisów pod tymi fotografiami, albo listów, które są w tej pracy zawarte, to są to materiały wujka, ojca Michała Tomaszka. Absolutnie nie odważyłem się komentować, tłumaczyć zdarzeń; starałem się w sposób suchy, bez emocji ukazywać obiektywnie udokumentowane sytuacje, zapiski. Tam nie ma kolorowania. Zresztą z takiej szkoły też wyrosłem. Studiowałem na Uniwersytecie Śląskim u profesora Jerzego Myszora. Pisałem magisterium na temat ojca Michała Tomaszka. Ksiądz profesor mi mówił: "Wszystkie przymiotniki wywalamy."
Rzeczowniki. Tylko fakty?
Dokładnie.
Ja pytam o tę pieczęć, o ten glejt, o to - mówiąc językiem kościelnym - imprimatur, bo przeczytałem w książce, że ojciec Michał wyciął żyletką w gumce do mazania wizerunek matki Boskiej Częstochowskiej z napisem "Ave Maria" i używał później tej pieczątki do oznaczanie listów, kartek, obrazków oraz książek. Tak sobie pomyślałem, że byłoby świetnie, by ta pieczątka się tu pojawiła.
Jest! Jest w rozdziale "Nowicjat". Na zapiskach z rekolekcji, na pierwszej kartce jest przybita właśnie ta pieczątka z napisem "Ave Maria". Jeżeli o to chodzi, to jest glejt.
Jest ex libris. Wprawdzie nie na początku, ukryty ...
Na początku drogi, można powiedzieć. Bo nowicjat to jest początek drogi zakonnej.
Mówimy o początku, a ja może wrócę do końca. Zacznę od końca tej książki, tej autobiografii, jak pięknie powiedziałeś ... .
Ta książka miała się skończyć na siódmym rozdziale. Dlatego tej ósmy rozdział "Beatyfikacja" dodałem za namową różnych środowisk. Ja chciałem, żeby książka zakończyła się na ostrym zdaniu, które kończy siódmy rozdział, że ojciec Michał może w każdej chwili oddać życie tu w Peru. Napisał to w liście do swojej przyjaciółki, żeby ona to wiedziała. Że on nie zawaha się, że nie ucieknie, że zostanie do końca. Czyli ta jego śmierć ewidentnie była świadoma. Wiedział, co mu grozi i kilka miesięcy przed śmiercią w okresie Wielkanocy, w liście jednoznacznie to zawarł.
Bogdan Zalewski: Odczułem twój, może nie tyle dystans, co obawę przed opisem śmierci ojca Michała. Trochę jak w greckiej tragedii, tę śmierć opisuje "posłaniec", w postaci kardynała Angelo Amato. Cytujesz fragment jego homilii, z tym opisem: Męczeństwo dwóch franciszkanów konwentualnych miało miejsce 9 sierpnia 1991 roku. Po mszy świętej, około godziny 20.00 grupa uzbrojonych terrorystów z zakrytymi twarzami pochwyciła obu kapłanów i wepchnęła ich do samochodów. W tych chwilach o. Zbigniew wspierał swojego towarzysza, mówiąc: "Michał, bądź mocny i odważny". Zaczęli się modlić, medytując Słowo Boże o ziarnie pszenicy, które jeżeli nie obumrze, nie wyda plonu. Chwilę później zostali zabici pociskami dużego kalibru, które roztrzaskały ich głowy. Bez procesu, bez możliwości obronienia się, zakonnicy zostali zamordowani z nienawiści do wiary, "jak baranki prowadzone na rzeź". Na ich pogrzebie, prowadzonym przez biskupa, lud towarzyszył trumnom z kwiatami i łzami, podczas gdy dzieci płacząc, śpiewały piosenki, których nauczył je o. Michał. Kamienie skropione krwią męczenników jak drogocenne relikwie zostały zebrane przez ludzi z miejsca ich męczeństwa. Słyszeliśmy razem te słowa. Byliśmy w Chimbote ponad rok temu 5 grudnia 2015. Jak wspominasz te chwile? Ten słoneczny upalny dzień.
Dla mnie nie można mówić o jednym dniu.
To było triduum.
Tak, triduum. Wszystko rozpoczęło się w katedrze, dzień wcześniej podczas wieczornej liturgii dziękczynnej.
I czuwania wieczornego.
Z jednej strony czuwania, z drugiej Eucharystii czyli dziękczynienia. Później była beatyfikacja na stadionie w Chimbote, a następnie - szóstego grudnia- dziękczynienie w Pariacoto. Te trzy dni tworzą tę uroczystość beatyfikacyjną. Jak ją przeżyłem? Najmocniej przeżyłem wizytę w Pariacoto, w miejscu, gdzie wujek pracował, gdzie oddał życie i gdzie spoczywa. Najbardziej przejmującym momentem była oczywiście wizyta w miejscu kaźni, kiedy można było stanąć na ziemi, po której popłynęła jego krew. Przejmująca była też moja i mojej siostry wizyta w kaplicy. Podchodzimy do starego, pierwotnego grobu wujka. Grób jest otwarty, a na grobie jest posąg, figura Jezusa Zmartwychwstałego. To nieziemskie porównanie! Pusty grób, tu go nie ma! Chrystus Zmartwychwstały pokazuje, że faktycznie ten grób jest pusty. Wchodzimy do pomieszczenia obok, widzimy Kaplicę Uwielbienia, kaplicę błogosławionych. Aż dreszcze przechodziły, kiedy człowiek od strony teologicznej tak na to popatrzył.
Potrąciłeś tę strunę teologiczną. Ona jest bardzo istotna. Ta symbolika jest ważna także w twojej książce. Ona zresztą sama wypływa, ty nie musisz niczego od siebie dopisywać. Ona wypływa na przykład z listów, prawda? Także z kazań. Pomyślałem o Drugim Chrystusie. Ten wątek pojawił się w homilii w mszy prymicyjnej ojca Michała. Drugi Chrystus!
Alter Christus! Ojciec Włodzimierz Maria Pado bardzo mocno to podkreślał.
Czym było to naśladowanie Chrystusa w przypadku obu franciszkańskich męczenników?
Jeśli popatrzymy na moment śmierci, to widzimy kilka elementów zbieżnych. Weźmy słowa "Jeżeli zrobiliśmy coś źle, powiedzcie, co to było?". Obaj zostali pojmani po wieczerzy. Ojciec Wiesław Bar takiego porównania swego czasu dokonał. Od samego początku, jeśli popatrzeć na życie czy to ojca Zbigniewa czy ojca Michała, było ono dość radykalne, z dala od rodziny, od przyjaciół w Polsce.
Z dala, ale też bardzo bliskie życiu zwykłych ludzi.
Popatrz, ile oni mieli lat: 31 i 33. Ile Chrystus nauczał na ziemi? Trzy lata.
Ojciec Michał mówił, że razem ze Zbigniewem mają lat 60. "Skończyliśmy sześćdziesiątkę." - tak zażartował.
W tym okresie, bardzo porównywalnym do wieku Chrystusowego na ziemi, oni też, w sile lat, zdziałali wiele. Ojciec Zbigniew to inżynier, człowiek, który równie dobrze mógłby się spełnić zawodowo w pracy inżynieryjnej. Wykorzystuje tę wiedzę, żeby doprowadzić wodę, żeby umożliwić ludziom funkcjonowanie w codziennym życiu. Ojciec Michał ma z kolei swoisty dar przyciągania dzieci. Na początku tych dzieciaków jest niewiele, potem, kiedy patrzymy na zdjęcia, grupa dobija do dwusetki. Na tym ostatnim etapie, kiedy terroryści już mocno zaatakowali, ta grupa się mocno wykruszyła. Rodzice się wystraszyli, zabrali dzieci z Pariacoto. Jednak praktycznie do samego końca te dzieciaki są przy nim. Fenomenalne jest to, kiedy jest procesja z ciałami, procesja pogrzebowa, dzieci śpiewają hiszpańską wersję polskiej piosenki "Kochany bracie, kochana siostro (Takie jest prawo miłości)". Nie wiem, czy pamiętasz, jak w czasie dziękczynienia w Pariacoto zespół zaśpiewał tę piosenkę? Wujek Michał nauczył ją dzieci.
Te doświadczenia z dziećmi przewijają się od samego początku. To były także dzieci specjalnej troski już w Polsce. To jest rzeczywiście jakiś specjalny dar.
Tak w Krakowie, w okresie wyższego seminarium. To jest ośrodek w Sułkowicach, do którego, jak mi mówili znajomi wujka z okresu seminaryjnego, dwie osoby przyjeżdżały. Byłem ciekaw, kto? Okazało się, że kardynał Macharski i ojciec Michał Tomaszek. Później mamy Pieńsk, parafię najbardziej oddaloną na zachód, tuż przy granicy z Niemcami. Wujek przybywa do tamtejszego kościoła i nie ma żadnego pomysłu. Pisze o tym w jednym z listów do przyjaciela, że pojęcia nie ma, co tu zrobić z tymi dzieciakami, jak do nich dotrzeć? A później jest pełen kościół! Kiedy wyjeżdża z Pieńska, dzieci nie pozwalają mu wyjechać, zastawiają drogę, rzucają kwiaty, płaczą, krzyczą: "Ojcze nie odchodź, zostań!"
Wystarczy czasami gitara, wystarczy jakiś quiz, jak układanie z karteczek jakiegoś motta i dzieci są już - można powiedzieć tak komercyjnie - "kupione"! Duchowo kupione.
Wystarczą też cukierki. Nas "kupił" cukierkami. Pamiętamy lepiej ten późniejszy etap - Pieńsk- kiedy przyjeżdżał do nas, do Łękawicy, do naszego rodzinnego domu. Pamiętamy go z gitarą, z cukierkami, z piłką do szczypiorniaka. Zabierał nas na boisko. Było pełno śmiechu, spontanicznej radości. Takie obrazki zostały gdzieś tam w głowie.
Marysiu, ty też pamiętasz cukierki?
Maria Łopatka: Tak. Skittles. Dokładnie: ich zapach. Dla całego naszego rodzeństwa to jest zapach, który przypomina nam wujka. Każdy z nas uwielbia te cukierki.
Bogdan Zalewski: Mówimy o duchowych sprawach, ale też takich bardzo zwyczajnych. Obaj zakonnicy potrafili połączyć tę "wysoką" religijność z pochyleniem się nad zwykłym, szarym, prostym człowiekiem.
Jacek Raczek: Kiedy tak patrzę na tę historię wujka, zastanawiam się, jak by go było można opisać? Jaki to był człowiek? Nie było w nim takiej duchowości na pokaz. Z czasów, kiedy go pamiętam, nie widziałem, żeby zatapiał się w modlitwie. Żeby to wszem i wobec pokazywał. Jednak był taki czas, kiedy zamykał się w pokoju, gdzie go podpatrywaliśmy, jak w ciszy się modlił. Uciekał do kościoła i można go było zobaczyć rozmodlonego. Potrafił się wyłączyć, odizolować od świata, ale nikomu tego nie narzucał. Nie mówił, że tak wszyscy mamy robić. Nie pamiętam, by mówił do nas -dzieci: "Chodźmy i pomódlmy się.". On to swoim życiem pokazywał, ale w tak subtelny i naturalny sposób, że dla nas to było oczywiste. Pokazywał, że należy pomagać, że należy się dzielić. Pamiętam to, kiedy byliśmy razem nad morzem. To była taka przezroczystość, naturalna radość, otwartość. Mieliśmy wrażenie, że kiedy przyjeżdżał, to przyjeżdżał dla nas. Zapamiętaliśmy go jako człowieka, który zawsze miał dla nas czas. Kiedy na to patrzę z perspektywy dorosłego człowieka, to widzę, że tak nie było. On nie miał tego czasu. On znajdował czas, żeby pomagać w pracach, w malowaniu płotu, w żniwach, ale wtedy nam się wydawało, że on jest tylko nasz. Po prostu - wujek przyjechał, wujek przyjechał!
Miał taki jakby włącznik i wyłącznik. Potrafił się włączyć bardzo głęboko we wspólnotę.
Całym sobą.
Ale też całym sobą się wyłączyć i poświęcić się wyłącznie Panu Bogu.
Ale, jak podkreślam, zawsze to robił w takiej ciszy, nie na pokaz. Nie manifestował wiary ani zaangażowania. Podobnie w Pariacoto - jak wspominał ojciec Jarosław Wysoczański- nie widziało się ich modlących się. A rano lampa naftowa była wypalona. Ojciec Jarosław wnioskował z tego, że się nocą modlili.
Zwróciłem uwagę na symbolikę imienia Michał. To imię przewija się w książce na różne sposoby, także w wersji hiszpańskiej - Miguel. Ale także w innej - Michalisko, Michałek. Tak pieszczotliwie był nazywany przez Indian ze względu na swój wzrost. Był ogromnego wzrostu, zwłaszcza przy tych mikrych ludziach Andów. Górował nad nimi. Jednak nie dawał im poznać po sobie tego "górowania".
Nie. Kiedy się ogląda te zdjęcia, to jest cały ojciec Michał, cały wujek. Tak jakby wyjechał wczoraj z Polski. On zamienił nas na dzieciaki z Peru i było widać ten błysk w jego oczach, ten charakterystyczny uśmiech, te chude dłonie z wystającymi żyłami, łaskoczące. I zawsze ta grupka dzieci wokół niego. We wspomnieniach dzieci z Pieńska to był z jednej strony ojciec do zabawy, ale z drugiej ktoś, kto potrafił wymagać. Potrafił ukierunkować, pokazać, w którą stronę iść.
Właśnie znalazłem fragment listu z tymi imionami hiszpańskimi: Musiałem zmienić imię, bo Michał jest trudne do wypowiedzenia dla Indian, wszyscy mówią mi Miguel (czyt. Migel), tzn. Michał, tylko po hiszpańsku. Ludzie są tutaj raczej niskiego wzrostu, a ponieważ, że na mnie Pan Bóg miarę stracił, to niektórzy w żartach mówią mi Miguelon (Michalisko - wielki), a czasem na złość Miguelito (tzn. mały Michałek). Dlatego na kopercie adresując list piszcie P. Miguel (= Padre Miguel, to jest: Ojciec Michał).
Świętej pamięci ojciec Włodzimierz Maria Pado, jego wychowawca, poświęcił kazanie temu imieniu. Zresztą ojciec Michał Tomaszek obrał sobie takie hasło kapłańskiego życia.
Któż jak Bóg.
Po hebrajsku Mîchā’ēl. Do końca pozostał temu hasłu wierny. On żył tą symboliką imienia. On wypełniał misję swojego imienia.
Misja odbywała się w bardzo trudnych warunkach. Z listów wyłania się taki obraz: Prawie nikt nie ma w oknach szyb - my też nie mamy, jest tylko siateczka, aby muchy nie wchodziły, czy ptaki itp. Szyby są niepotrzebne, a siatki bardzo praktyczne, bo nie trzeba myć, ale trzeba prawie codziennie wycierać kurz z biurka i zamiatać betonową posadzkę, czyli podłogę. O! posadzka z betonu to luksus, we wszystkich domach jest klepisko. Dodajmy do tego epidemię cholery, brak wody i właściwie budowę wszystkiego od podstaw. Takie było tło tej misji.
Myśmy byli w Pariacoto w 2015 roku. Jest to miasteczko diametralnie inne od tego z roku 1993. Właśnie z tego okresu to miejsce można zobaczyć na filmie "Czas zawieszony". Kiedy kamera podąża tymi uliczkami, widzimy Pariacoto z czasów, kiedy wujek tam pracował. Przypominało ono wieś Łękawicę z czasów, kiedy wujek wyjeżdżał. To także było surowe miejsce, też nie było asfaltu i unosił się kurz. W Łękawicy był jednak prąd, była woda w studni. W Peru nawet tego nie było.
Te porównania zresztą przewijają się w listach. Ojciec Michał bardzo czule wspominał swoje rodzinne strony, ale pisał też, że one właściwie przeniosły się tam - do Peru. On jako góral czuł się bardzo zżyty z tym krajobrazem i z tamtejszymi ludźmi.
Nie dziwię się, można się zakochać, kiedy się tam jest. Ewidentnie te góry mają swój majestat i powodują, że człowiek się tam czuje dobrze.
Ojciec Michał bardzo szybko opanował język hiszpański, w odmianie kastylijskiej, jak pisał w listach.
Był uparty. Jego koledzy wspominają, a także moja mama o tym mówi, że miał zdolności do "łapania" języków. W jego rzeczach odnajdujemy Biblię w języku niemieckim i angielskim. Hiszpański też dobrze opanował.
Rosyjski także. Umieszczasz w książce widokówki, kartki rosyjskie z jego bardzo ciekawymi interpretacjami.
No, język rosyjski to chyba w tamtych czasach każdy gdzieś tam znał.
Tak. Był powszechny.
Język angielski to już nie bardzo. Gdzieś tam są jego notatki po angielsku. Miał takie ciągotki, jakieś predyspozycje do nauki i zapamiętywania języków.
Może dlatego miał słuch językowy, bo miał słuch do ludzi?
Miał słuch muzyczny też.
A przecież nie był specjalnie zdolny! Nie chcę być złośliwy, cytuję tylko fragmenty świadectw, także świadectw szkolnych, świadectw w seminarium. Tam podkreśla się cały czas tę jego średnią zdolność do różnych przedmiotów.
Pokusiłem się o zrobienie tabeli porównawczej, tak trochę po inżyniersku, żeby zobaczyć, jak na poszczególnych etapach szkoły podstawowej, średniej i studiów wyglądał jego postęp w nauce. Faktycznie małymi krokami idzie do przodu, coraz lepiej, coraz lepiej. Jednak - tak jak mówisz- nie należał do osób zdolnych. Musiał to nadrabiać ...
Ogromną pracowitością i skrupulatnością. Widać to też po charakterze pisma. To się też rzuca w oczy. Ono jest czasami niemal kaligraficzne. Zresztą bardzo lubił robić przeróżne tableau. Miał taki dar. Był estetą.
To były też czasy, kiedy była bieda. Wyszedł z biednego domu, a miał potem do dyspozycji sprzęt fotograficzny, miał możliwość wywoływania zdjęć, miał dostęp do maszyny do pisania. Zwykły człowiek nie miał takich możliwości. Starał się maksymalnie ten sprzęt wykorzystać dla dobra innych ludzi, do katechezy.
Przepisywał braciom magisteria.
A że był pedantem, to wszystko to zbierał. I dzięki Bogu mamy teraz możliwość analizowania tego wszystkiego, zabezpieczenia tych wszystkich materiałów, zeskanowania ich. No i one są.
Bogdan Zalewski: Mówiliśmy już o autobiografii, o kronice, tak jakby to sam ojciec Michał stworzył tę książkę. W jednym z listów poprosił , żeby zatroszczyć się o jego fotografie, ponieważ one będą kroniką. To jest jak dar proroczy, bo rzeczywiście stały się tą kroniką. Tylko nie on, tak naprawdę, fizycznie, jest jej autorem.
Jacek Raczek: Tak, bardzo mu zależało na tym, żeby -kiedy wróci tutaj do Polski- miał co pokazywać. Chciał pokazać, jak wygląda jego praca. Fenomenem tamtych czasów było to, że każda wizyta listonosza była przez nas i przez sąsiadów oczekiwana. Ludzie przychodzili do mojej babci z pytaniem: "Baśka, czy Michał coś napisał? Czy jest jakiś list od Michała?". Te listy krążyły. One są niejednokrotnie bardzo zniszczone. Musiały być poddawane niezłej obróbce komputerowej, żeby coś z nich wyciągnąć, bo tak są zniszczone przez czas. One krążyły od domu do domu.
To były też listy wspólnie pisane, były też listy-kasety magnetofonowe. Mówimy o takiej audiowizualności tego wszystkiego, co zawarłeś w książce. To wszystko są świadectwa zachowane w ludzkiej pamięci.
I to przez niego. Pamiętam jak pisaliśmy razem z moim bratem - Szymkiem - list do wujka. Odpisał mi, że wracając z Cordoby nie przywiezie mi świnki cui, bo go na lotnisko nie wpuszczą.
Świnki cui, czyli wielkiego przysmaku w Peru, dodajmy.
Jakoś mi ona nie smakowała. Próbowaliśmy, pamiętasz?
(Śmiech) Mnie bardziej przerażał widok niż smak.
Myśmy się zatrzymali na etapie małych dzieci, mieliśmy dziewięć i jedenaście lat. Żyliśmy rytmem domowym. Mieszkaliśmy na gospodarstwie. Mieliśmy, wiadomo, króliki i różne inne zwierzęta. Myśmy mu tę sytuację opisywali w listach, a wujek opisywał swoją. Stąd pojawił się pomysł, że przywiezie świnkę cui i że będzie fajnie, bo będzie razem z królikami.
Był też pies! Oto fragment kolejnego listu: "Mamy w Pariacoto psa, który się nazywa OSO (tłumacząc na j. polski, znaczy - niedźwiedź), ja często na niego wołam "OŚLE", ale i tak nie rozumie (ludzie też). I ten pies w kościele na mszy jest czasami najważniejszy. Zawsze jest w Kościele na mszy św., ale jak śpi pod ołtarzem, albo pod tabernakulum, to jakby go nie było, ale jak poczuje innego psa lub coś ciekawszego - fałszywego człowieka (nie wiem, co ma na myśli, inną wiarę, czy inne zamiary) - to głośno szczeka i wtedy jego głos jest najważniejszy, więc trzeba milczeć, bo nic nie słychać. To też jest takie głęboko franciszkańskie. Ten stosunek do świata ożywionego, do "braci mniejszych".
Wujek był człowiekiem, który bardzo lubił zwierzęta. Babcia zawsze mówiła: "Michał to by nawet muchy nie zabił." Wiadomo, jak to jest na gospodarstwie, kiedy te wszystkie zwierzęta służą niejednokrotnie na mięso. Wujek zawsze stronił od takich rzeczy. Dla niego zwierzę to było zwierzę i nigdy nie chciał go skrzywdzić. Dlatego jakoś mnie nie dziwi to, co napisał w tym liście.
A są jeszcze konie, są osły. Cała menażeria się przewija.
Kiedy analizowałem zdjęcia, to spostrzegłem pięć maści koni, na których jeździł. Zidentyfikowałem pięć koni na fotografiach.
Bardzo się bał tych konnych podróży, przynajmniej na początku.
Na początku tak, a później pisał w listach, że "dobrze mu w siodle".
Wyglądał troszkę jak kowboj, albo jak gaucho, mówiąc językiem tego rejonu świata.
Tak, kapelusz a później broda dość obfita.
Ale raz ją zgolił. W proteście. Politycznym!
(Śmiech) To też jest zabawne. Wujek zawsze stronił od polityki. Nigdy nie chciał się zapędzić w rozmowy na ten temat. Mówią o tym jego koledzy, czy rodzeństwo. A tu takie zgolenie brody ...
Jako protest przeciwko nowemu peruwiańskiemu prezydentowi, który wprowadzał drastyczne podwyżki cen. Zresztą ten motyw materialny też się przewija w listach, takich zwyczajnych, codziennych kłopotów, wielkiej inflacji. Widział dookoła biedę w Peru, dostrzegał, że ludzie żyją coraz gorzej, z dnia na dzień.
Zastanawiałem się podczas lektury jego listów, co przez te informacje wujek chciał nam pokazać. Dzisiaj, kiedy to czytam, zastanawiam się, czemu nikt z nas -wiadomo, że ja byłem dzieciakiem- ale dlaczego nikt z nas nie połączył tych faktów? Czemu nikt nie pomyślał, skąd się to bierze? Jakie są konsekwencje? Informacje o terroryzmie docierały, ale wujek nie pisze nigdzie o terroryzmie, ale o kwestii politycznej. Innymi torami próbował pokazywać tamtejsze problemy.
Jednak jeden z listów dotyczy już tej najbardziej dramatycznej sytuacji.
Ale on nie jest napisany do rodziny!
Tak. Jest napisany do przyjaciółki.
Z Sułkowic. Ja próbowałem przeanalizować pozostałe listy. W innych listach do przyjaciół, do kolegów - w jednym czy w dwóch - motyw terroryzmu się pojawia, ale w sposób uspokajający. "Są terroryści, ale księży nie ruszają, nam nic nie grozi". Natomiast w tym piśmie do przyjaciółki dość mocno i dość jednoznacznie pisze. To jest dosyć drastyczny list, dzieciom nie bardzo go czytać. Pokazuje on rzeczywistość, jaka go czekała.
To był świadomy wybór: pozostania do końca jak pasterz ze swoją "trzódką", można powiedzieć.
Tak i trochę byłem zaskoczony, że ten list wypłynął na etapie pisania książki. Ja w sumie przez dziesięć lat zbierałem te materiały. Skanowałem, szukałem w domu. Kiedy babcia umarła, znajdowaliśmy je w szafie. Okazało się, że jest tam dużo materiałów, negatywów, slajdów. Skanowaliśmy to wszystko. Później, na kolejnym etapie pisania, próbowałem dotrzeć do ludzi, którzy już się pojawiali na zdjęciach, ludzi, do których mogłem w jakiś tam sposób dotrzeć. Znalazłem przyjaciół, do których pisał. Próbowałem rozpoznać, kto jest na zdjęciu i dotrzeć do tego człowieka, aby porozmawiać na temat wujka. W pewnym momencie dotarłem do środowiska w Sułkowicach. Rozmawiam z paniami. Jedna z nich wyciąga ten list i mówi do mnie: "Tego pan nie zna!". Przeczytałem fragment i aż zimny pot mnie oblał: "O, matko!". To, o czym wszyscy głęboko byliśmy przekonani, że on to uczynił świadomie, świadomie pozostał pomimo terroru, że to nie był przypadek, mimo że mieli możliwość ucieczki ....
To był już dowód na piśmie...
To był jedyny dowód, z którym ja się spotkałem. Może ktoś ma jeszcze inny, ale ja do innego nie dotarłem. Jego pismo to pokazuje wprost: "Nie uciekniemy!". Od razu poprosiłem, czy mogę ten fragment zeskanować, bo cały list jest dość osobisty. Zeskanowałem ten jeden fragment, żeby go pokazać światu, że oni wiedzieli, co im grozi, że zrobili to świadomie. Jednoznacznie mówią, dla kogo to robią.
Męczennicy za wiarę...
Nie z pobudek politycznych.
Właśnie, to jest bardzo ważne, bardzo istotne! Jakbyś nazwał tę swoją książkę?
Mam problem, żeby ją nazwać swoją. Chyba jednak to "autobiografia", pozostanę przy tym, że to jest taka rozbudowana "fotokronika", jak to wujek w swym liście nazwał. Tylko, że ta "fotokronika" nie obejmuje tylko jego pracy misyjnej, ale obejmuje całość jego życia, tutaj w Polsce i na misjach.
Serdecznie zapraszamy naszych słuchaczy do przeczytania, do posłuchania, do zobaczenia tej "fotokroniki" i "audiokroniki" jednocześnie: "Błogosławiony Michał Tomaszek. Historia życia". A moimi i państwa gośćmi byli Marysia Łopatka i Jacek Raczek najbliżsi krewni nieżyjącego misjonarza. Dziękuję bardzo.
Dziękujemy również.