W teatrze Wielkiej Brytanii rozgrywają się równolegle dwa dramaty. Trzy godziny przed ogłoszeniem swej kandydatury na stanowisko przywódcy Konserwatystów, były burmistrz Londynu, Boris Johnson, stał się rzymskim cesarzem. Jest megalomanem, ale tym razem to nie była jego wina. W plecy wbito mu sztylet. Jego przyjaciel, Michael Gove, z którym prowadził kampanię za Brexitem, zgłosił niespodziewanie własną kandydaturę. By dobić kolegę oświadczył, że Johnson nie powinien przewodzić partii, bo się do tego nie nadaje. W efekcie Juliusz Cezar brytyjskiej polityki zmuszony był wycofać się z wyścigu po stołek. Miał na nim usiąść z Brexitem, tymczasem ubiegł go Brutus.
Wielozgłoskowiec Szekspira z trudem wyraziłby to, co w ciągu tygodnia przeżyli Brytyjczycy. Głosując w referendum wywrócili kraj do góry nogami, poszerzyli kanał La Manche i pozbawili unijną rodzinę jednej z najcenniejszych gwiazdek. Stawiając krzyżyk przy pytaniu - za lub przeciw - uśmiercili jednoczenie sen o Europie, który narodził się na zgliszczach drugiej wojny światowej. Ze śnieżnobiałych klifów Dover poleciały do morza podpisane traktaty. Jeszcze obowiązują, ale to się skończy.
Nie żałuję zasztyletowanego Johnsona. To on jeździł z Brutusem po brytyjskim miastach, z wielkim na dwa piętra kłamstwem na autobusie - "350 milionów funtów tygodniowo Wielka Brytania daje Unii Europejskiej. Te pieniądze przekażemy służbie zdrowia". Były burmistrz Londynu swą jowialną twarzą firmował tę obietnicę, a jego kompan chował się za szerokimi plecami cesarza. Zarówno pierwsza jak i druga cześć tego sloganu mijały się z prawdą. Boris kłamał, a ludzie mu wierzyli. W przeszłości, gdy robił z siebie Monty Pythona, ignorowałem jego błazenady. Tym razem jednak prowadził naród do referendum. To jakby wręczał ludziom odbezpieczony granat.
Referendum jest najczystszym aktem demokracji. Każdy głos jest równy, a jego wynik oczywisty. Problem polega na tym, że premier David Cameron nie zwołał go z myślą o narodzie, lecz o własnej partii. Miał w ten sposób zapobiec rozłamom i ucieczce Konserwatystów do bardziej eurosceptycznych gangów. Legaliści drapią się w głowy, czy przypadkiem nie złamał prawa. Mieszając partyjny interes z państwowym sprawił, że z płytkich pobudek zaserwował całemu narodowi głębokie skutki. Za wcześnie, by rozstrzygać to w sądzie, jednak znak zapytania upadł na żyzną glebę. Czas jeszcze okaże, czy wyrośnie z niego jakąś sprawa.
Moralne dywagacje nie wepchną do szuflady wyników tego głosowania. Ale warto się im przyjrzeć. Brytyjczycy mieli zadecydować o unijnej przyszłości swego kraju. W rzeczywistości do urny poszła z nimi ksenofobia i niechęć do imigrantów. Zanim postawili krzyżyk, pomyśleli - oto okazja, by pokazać elitom w Londynie, że jesteśmy niezadowoleni. Bogaci się bogacą, a my biedniejemy. Nasze szpitale pękają w szwach, tymczasem dzieci nie mają miejsc w szkołach. Powiedzmy zatem NIE w referendum, zadbajmy o siebie.
To nie był jednak czas na protest. Od tego są wybory parlamentarne. Ale o tym siedemnaście milionów Brytyjczyków nie pomyślało, oddając przed tygodniem głos w referendum. Przypadkiem podjęli najważniejszą decyzję, jaką od drugiej wojny światowej podjęła Wielka Brytania. W dodatku nieodwracalną. Czy wszystkiemu winne było członkostwo w Unii Europejskiej? Nie sądzę.
W stolicy kraju, w którym mieszkał kiedyś Szekspir, podniosła się też druga kurtyna. Na tej scenie Król Lear brytyjskiej lewicy walczy o przetrwanie. Jego najbliżsi pracownicy zamienili się w sępy, ale nie chcą go rozdziobać na oczach narodu. Czekają, aż sam poda się do dymisji. Chętnych do jego schedy jest wielu. Są też tacy, którzy jak w słynnej tragedii, gotowi są pochylić się nad ślepcem. Ideologia Jeremiego Corbyna może trącić myszką. Jednak niewykluczone, że trzęsienie ziemi, które wywołał Brexit, trzeba przejść z wiarą - nie że wszystko się uda i że będzie dobrze, bo to byłoby naiwne. Chodzi o wiarę w niezmienne wartości. Kto wie, może Król Lear wcale nie jest ślepy, może inni nie widzą tego, co dostrzega Jeremy Corbyn?
Z tragedią Brexitu wiąże się też komedia. Byłaby śmieszna, gdyby nie była tak straszna. Oto grupa pieszczochów z Oxfordu znudziła się grą, w którą grają zwykli śmiertelnicy. Można ją uprawiać na przykład dziennikarstwem. Johnson i jego Brutus przez lata bawili się w sterowanie opinii publicznej, pisząc artykuły w prasie. Ich pióro trzymała konserwatywna ideologia, ale nie było ono mocniejsze od szpady. Podejmowali niewielkie ryzyko i ponosili małe konsekwencje - taka niegroźna zabawa. Ale koledzy z klubu powoli dorastali. Jeden został premierem, drugi burmistrzem, a trzeci ministrem. Przyszedł czas, by zabawić się w bogów.
Najgorzej na wyniku tego referendum wyjdą najmłodsze i najbardziej mobilne pokolenia. One zagłosowały za pozostaniem w Unii Europejskiej. Przyszłość zgotowali im emeryci i ludzie, którzy nigdy nie opuszczają Wyspy. To oni poparli Brexit. Podobnie jak Cameron, który wkrótce przestanie być premierem, referendalnym mięsem nakarmił się Boris Johnson. Znudzony burmistrzowaniem 10-milionowemu miastu, ustawił na szachownicy cały naród. Nie jest jednak wytrawnym graczem, bo otrzymał wczoraj dziecinnego mata. Dziś jest zaledwie gołym cesarzem odzianym w sztylet. Z całej trójki muszkieterów, na scenie pozostał jedynie Michael Gove - przykład standardów, jakie panoszą się w Westminsterze - kariera, pycha i egoizm są dla niego suflerami.
Spacerując po londyńskim City można odnieść wrażenie, że Brexit jest mirażem. W górę pną się wieżowce, puby z wrzaskliwymi maklerami pękają w szwach, i mogłoby się wydawać, że funtem szterlingiem oddycha cały Londyn. Nic bardziej złudnego, bo brytyjskiej walucie zaczyna brakować tlenu. Jeśli nowa ekipa z Downing Street nie ubije interesu z Brukselą, z City zaczną znikać największe firmy, które zechcą funkcjonować w Hamburgu czy Paryżu. Nie ma też pewności, że Bruksela zgodzi się na to, by będąc poza Unią Londyn prowadził transakcje w Euro. Drapacze chmur podrapią wówczas obłoki i zastygną w pustce. Nikt się do nich nie wprowadzi. Wydłużą się kolejki przed pośrednikami pracy, a wycieńczeni kredytami ludzie zaczną przeklinać dzień, w którym zamarzyli o własnym kącie.
Mila kwadratowa - jak dumie o City mówią Brytyjczycy - stanie się milą przegraną do kwadratu. Nie zrozumcie mnie źle. Londyn nadal będzie przyciągał turystów, ale jako karykatura Europy.
Przez ponad 40 lat ten kraj był częścią większej rodziny. Starał się myśleć podobnie o przyszłości. To zrodziło się ze doświadczeń, które zaserwowała Europie jej wspólna historia. Cztery podstawowe wolności Unii Europejskiej, jak cztery płuca, pompowały w nią powietrze. W jej granicach można się było swobodnie poruszać, operować kapitałem, pracować i żyć. Te proste przykazania zniosły granice dając obywatelom wspólnoty równe szanse. Tam, gdzie widoczne były różnice, wprowadzono wspólny mianownik. Jeśli znalazły się luzy, dociskano śrubę. I choć Unia Europejska posiada wiele mankamentów, nie ma na świecie lepiej skalibrowanej maszyny, która połączyła tyle państw, języków i kultur. Trzeba oliwić jej tryby, ale nie wolno jej z premedytacją niszczyć.
Z dużą przyjemnością podglądałem Europę, gdy się kurczyła, burzyła mury i gumowała granice. Czułem się jej obywatelem, można powiedzieć - do kwadratu: polskim i brytyjskim. Dziś mogę tylko zacisnąć pieści i powtórzyć za Hamletem: "być albo nie być?"... Oto jest moje pytanie do Wielkiej Brytanii.