"Bieg o życie. Bardzo ciężki" - mówi Justyna Kowalczyk w wywiadzie dla Sport.pl pytana o to, w jakim biegu teraz się ściga. "Od ponad roku mam zdiagnozowane stany depresyjne. Od ponad półtora roku walczę z bezsennością. (…) Walczę ze swoim organizmem, z ciągłymi nudnościami, zasłabnięciami, gorączkami po 40 stopni, lękami. (…) W pewnym momencie byle posiłek bywał wystarczającym powodem do wymiotowania. (…) Bywały takie dni, gdy jedynym moim widokiem był sufit w pokoju. Gdy nie miałam siły ani chęci wstać z łóżka, a jedynym pytaniem było: po co?" - mówi szczerze mistrzyni olimpijska. I przyznaje, że przyczyną jej kłopotów jest życie osobiste: sprawy uczuciowe i poronienie, które przeszła przed rokiem.
Trochę się naudawałam przez te blisko dwa lata, od kiedy jestem w dole. Ale taka sesja i wywiad jak w "Twoim Stylu" to był w moim stanie ratunek. Nie musiałam tego robić, chciałam. Chciałam zobaczyć siebie z boku, na ładnych zdjęciach, jakoś się tego uczepić, odbudować poczucie własnej wartości. Chciałam coś robić, bo najgorsze to zamknąć się w mieszkaniu i nigdzie nie wychodzić. Przez cały ten zły czas starałam się zachowywać pozory. Bo mi mówiono, że tak trzeba. To udawałam, że jest najnormalniej na świecie: że są treningi, starty, a ja jestem jak zawsze kąśliwa - opowiada Kowalczyk. Przyznaje, że zdarzają się jej chwile, gdy jest "zdolna porwać się z motyką na słońce. Rzucić cały ten smutek w diabły". A potem przychodzą takie kryzysy, gdy palcem nie jestem w stanie kiwnąć - zaznacza i dodaje: Starty jakoś mnie mobilizowały. Akurat na wielkich zawodach, na igrzyskach w Soczi czy mistrzostwach świata w Val di Fiemme rok temu czy nawet na wielu pucharowych startach mogłam eliminować czynnik depresyjny. Spałam dobrze, jadłam, walczyłam. Byłam szczęśliwa i normalna. Ale na reszcie Pucharów Świata najczęściej leżałam bezsennie do czwartej nad ranem. Potem się udawało zasnąć na dwie godziny. Pobudka o 6, rozruch, przygotowania, o 11 wygrywałam bieg i znów dół, bezsenna noc. Jeśli nawet po takim wysiłku fizycznym nie możesz zasnąć, to znaczy, że jest źle.
Kowalczyk opowiada o próbach leczenia farmakologicznego. Pierwsza, nieudana, miała miejsce ponad rok temu. Bardzo słabo reagowałam na lekarstwa. Druga próba była we wrześniu ubiegłego roku. Również z bardzo słabym efektem. I trzecia próba teraz, wiosną, kiedy było już naprawdę źle. Wszystkie próby kończyły się góra po miesiącu. Reagowałam utratami świadomości, jeszcze większymi nudnościami, trzęsawkami, lękami. Byłam już tak bardzo na "nie" do wszystkiego, co chemiczne, do leków, że przez ostatnie dwa lata nawet witamin nie jadłam ani żelaza - przyznaje. Dodaje, że od kilku tygodni pracuje psychoterapeutką.
Wyjaśnia, że zdecydowała się opowiedzieć o swojej chorobie, bo coraz ciężej przychodziło jej "ukrywanie się": Coraz trudniej kłamać: dlaczego nie przyjmuję większości zaproszeń, dlaczego boję się iść do tłumów, dlaczego zemdlałam niedawno na maratonie, dlaczego mnie nie było gdzieś, gdzie miałam być. Ileż można wymyślać tych kłamstw najróżniejszych. Mam nadzieję, że może teraz choć pod tym względem będzie mi łatwiej. Zdecydowałam się wrócić do sportu wcześniej, niż zakładałam. Już na początku czerwca, a nie w sierpniu. Niech to bieganie, które przez ostatni czas uważałam za przeszkodę w układaniu sobie życia, teraz mi pomoże.
Do sierpnia miałam sobie dać szansę, żeby się odnaleźć. Może wyleczyć. Może poczuć radość. Nie mówię o radości z biegów narciarskich. Tylko radości z tego, że jestem. Chciałam pożyć, znaleźć jakiś bodziec, który mnie odciągnie od tego wszystkiego, co czarne. Ale nie udało się. (...) Muszę się czymś zająć i skoro wszystko inne mi się w życiu sypie, to skupię się na sporcie - stwierdza Kowalczyk.
Podkreśla, że jej "dół nie ma nic wspólnego z wygranymi czy przegranymi w sporcie". Z presją sportową radzę sobie tak samo, jak to robiłam zawsze. A nawet wydaje mi się, że lepiej, bo wszystkie sportowe problemy, które kiedyś tak bardzo przeżywałam, teraz wydają mi się drobiazgiem. (...) Ten mój czarny świat nie ma też nic wspólnego, to chcę podkreślić najmocniej, z nikim z mojej drużyny. Bo na takich spekulacjach oni już ucierpieli, zwłaszcza mój treningowy partner Maciek Kreczmer, który lądował ze mną na jakichś wymyślonych okładkach - zaznacza.
Kowalczyk przyznaje, że przyczyną jej kłopotów jest życie osobiste. Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem. Zawiodłam się bardzo. Na początku maja przeżyłam klasyczne załamanie nerwowe - mówi. Pytana, czy wyjaśni, o co chodzi, odpowiada: O uczucia, o poronienie sprzed roku.
O poronieniu napisała niedawno na swoim profilu na Facebooku. Wpis wywołał burzę. Gdy pojawiła się sugestia, że chodzi o śmierć psa, na Kowalczyk posypały się gromy. Napisałam najprostszymi słowami na świecie: straciłam Dzieciątko. Tak, żeby nie było żadnych wątpliwości. Nie wiem, jak można było pomyśleć, że chodziło o psa. Ja nawet rybki w akwarium nigdy nie miałam, bo wychowałam się na wsi, gdzie się zwierząt w domu raczej nie trzyma - mówi teraz w wywiadzie dla Sport.pl. Tak, byłam w ciąży, poroniłam rok temu w maju, na obozie treningowym. Na samym początku obozu. Właśnie wtedy, gdy się szykowałam do wyprostowywania swoich ścieżek. Wiadomo, że gdybym donosiła tę ciążę, dość zaawansowaną, nie wystartowałabym w Soczi. Miałam już w planie inne życie, przynajmniej na najbliższy rok. Właśnie na ten obóz zaplanowałam rozmowy z trenerem, z moją drużyną, z Polskim Związkiem Narciarskim. W moje przygotowania związek zainwestował pieniądze, moja drużyna - czas. Chciałam im to wszystko wyjaśnić i zacząć rozwikływać sytuację. Niestety, los zdecydował inaczej - opowiada. To były przerażające i traumatyczne dni. Tak to się wszystko poplątało, że zostałam z tym sama. Nie mówiłam nic ani trenerowi, ani rodzicom, żeby ich nie martwić. Nie chciałam tego robić rodzicom: powiem, a potem odjadę na długo, na dwa czy trzy tysiące kilometrów od nich? Przecież to byłoby maltretowanie ludzi. Oni próbowaliby się do mnie dodzwaniać codziennie, a ja często nie mogę odebrać. Odchodziliby od zmysłów. Jedyne, co mogłam zrobić, to próbować sama to ogarnąć - mówi.
Przyznaje, że podczas zaplanowanej na ten rok kilkumiesięcznej przerwy od sportu, którą wymyślił trener Aleksander Wierietielny, przyszedł "krach" w jej życiu: Już tylko w sporcie widzę na razie moje wybawienie. Byłam przez ostatnie dwa lata na wiecznym rozdrożu, a droga wyboru nie zależała niestety ode mnie. Albo - zależała w bardzo małym stopniu. Teraz drzwi się zupełnie nieoczekiwanie zatrzasnęły, most spalił w bardzo niefortunnych i niezrozumiałych okolicznościach. Pchać się na jakąś nową drogę, nieznaną, na przykład w zmianę zawodu, to byłoby głupie i ryzykowne. Pozostało mi spróbować wrócić do Justyny sprzed trzech lat. Na tę drogę, na której ostatni raz byłam sobą.
Wiem, że reakcje na to, co mówię w tym wywiadzie, będą różne. Ale we mnie to narastało od dawna, miałam już w nosie udawanie. Mimo że mi wiele osób to wyznanie odradzało: ulży ci na sekundę, ale zobaczysz, jaki będzie odbiór później. Jaki będzie? Depresja to choroba, tyle że po prostu inna od tych powszednich. I moja wewnętrzna przekora każe mi o tym opowiedzieć właśnie teraz, gdy się czuję najbardziej osaczona. Wiele osób widzi we mnie silną dziewczynę. Mówią mi czasem, że najsilniejszą dziewczynę w Polsce. Jeśli ta najsilniejsza korzysta z pomocy specjalistów, to może i ktoś inny przełamie wstyd i skorzysta albo zrzuci maskę i się oczyści. Może ludzie coś zrozumieją. Trzeba zacząć o tym mówić - podkreśla Kowalczyk.
Na koniec podsumowuje: Chcę zacząć od nowa. Może już inaczej będę dobierała przyjaciół. Będę unikała okazji do tłumnych spotkań. Nie będę już publicznie wracała do tematu depresji. Nie proszę o nic poza zrozumieniem. Spróbuję w sobie na nowo rozpalić ogień do sportu. Może nie wszystko jest już zimne. Pamiętam, jak mi się w ostatnim czasie wydawało absurdalne odpowiadanie na pytania o formę, o kontuzję, o to, czy się przejmuję jakąś dwucentymetrową różnicą na mecie. Jakie to mogło mieć znaczenie, gdy moje życie waliło się w gruzy. Ale próbowałam odpowiadać, bo pamiętam, że Justyna sprzed trzech lat tak robiła. Marzy mi się, żebym jeszcze kiedyś mogła szczerze pomyśleć: te dwa centymetry na mecie rzeczywiście mają znaczenie.