Minął właśnie tydzień od zaproponowania przez rząd zmian w konstytucji. Miałyby one umożliwić m.in. konfiskatę majątków rosyjskich w Polsce i zwiększenie limitu wydatków na obronność. Rządzący oczekują, że opozycja pilnie się do nich odniesie. Opozycja nie ma się jednak do czego odnieść, bo o propozycjach zmian słyszała, ale ich nie widziała.
Podczas spotkania z przedstawicielami ugrupowań parlamentarnych w ubiegły poniedziałek szef rządu przedstawił im pakiet propozycji, dotyczących wyłączenia wydatków na armię z zawartej w konstytucji reguły finansowej, umożliwienia konfiskaty majątków oligarchów i rosyjskich podmiotów gospodarczych w Polsce oraz, być może, obłożenia dodatkowym podatkiem polskich firm, kontynuujących swoją działalność w Rosji.
Przynajmniej dwie pierwsze z nich wymagają zmiany konstytucji, która ogranicza możliwość zaciągania przez państwo długów do 3/5 PKB i chroni prawo własności.
Po spotkaniu obecny na nim wicemarszałek Ryszard Terlecki oświadczył, że parlamentarzystom przekazano "bardzo konkretny już zapis, zapisy w konstytucji przedstawione już dosłownie, jak one powinny brzmieć".
Opuszczający to samo spotkanie liderzy opozycji twierdzili jednak, że w ich obecności wśród członków rządu doszło do sporu ws. jednego z proponowanych zapisów, żadnych dokumentów, tekstu propozycji zmian nie otrzymali, a Donald Tusk oświadczył: "Dostaniemy to na piśmie, mam nadzieję, no bo to jest zmiana konstytucji, i to w bardzo wrażliwych przestrzeniach".
Dzień później wicemarszałek Terlecki powtórzył "jest już przygotowany, dosłownie, zapis tej zmiany. Zobaczymy, co na to opozycja". I od tego czasu sytuacja nie zmieniła się ani trochę; rządzący domagają się, żeby opozycja odniosła się do propozycji, opozycja chce się dowiedzieć, jaka to ostatecznie propozycja.
W tle tej kuriozalnej sytuacji pojawiają się zaś konstytucyjne herezje kilku entuzjastów tak prowadzonych "uzgodnień", sprowadzające się do prostej formuły "najpierw się zgodzicie, potem powiemy wam na co, a na końcu poprzecie to w głosowaniu".
To nie ma nic wspólnego z dogadywaniem się nawet w sprawie banalnej. W wypadku zmian w ustawie zasadniczej to zaś po prostu bzdura, bo w ich sprawie decydują tylko i wyłącznie Sejm i Senat, i zagwarantowano to w samej konstytucji.
Niezależnie od tego kto, jak i z kim się umówi, czego będzie oczekiwał itp., projekt zmiany konstytucji musi być złożony w Sejmie, a jego pierwsze czytanie nie może się odbyć wcześniej niż 30 dni później. W wypadku zmian dotyczących praw obywatelskich (jak prawo własności, której dotyczy np. konfiskata), drugie czytanie nie może się odbyć wcześniej niż 60 dni po pierwszym.
A cały ten czas przeznaczony jest właśnie na rozważenie treści zmieniających konstytucję przepisów i związane z tym uzgodnienia polityczne.
Jeśli rząd oczekuje przeprowadzenia tego w ciągu kilku dni, na żądania wygłaszane uporczywie w mediach i w oparciu o nie tekst propozycji, ale opowiadanie o nim - to zwyczajnie traci czas.
Im później przedstawi Sejmowi projekt, który podobno jest już gotowy, tym później parlament będzie mógł się nim zająć.
A uchwalenie zmian w konstytucji i tak potrwa 30 plus 60 dni, czyli co najmniej do końca czerwca.
Na ucieczkę przed konfiskatą mienia wystarczy aż nadto, zwłaszcza, że ostrzegający przed tym sygnał rząd nadał już tydzień temu, a odliczanie nawet się nie zaczęło.