Bez ważnego własnego paszportu, z wyłącznie afgańskim paszportem 16-miesięcznej córki, w strachu i niepewności - tak 17 sierpnia wyglądała ewakuacja z Afganistanu polsko-afgańskiej rodziny. Najpierw pani Bożena, jej mąż Abdul Rahman i malutka Alisza ruszyli w jedenastogodzinną drogę z położonego 50 km od granicy z Uzbekistanem Marar-i-Szarif na kabulskie lotnisko.
Do Afganistanu przylecieli jeszcze przed narodzinami Aliszy. Mieli zostać kilka miesięcy, ale plany pokrzyżowała im pandemia koronawirusa. W tym czasie paszport pani Bożeny stracił ważność, a wyrobienie nowego dokumentu okazało się praktycznie niemożliwe. Rodzina z małym dzieckiem nie miała możliwości wybrać się do ambasady w Indiach (w Afganistanie nie ma takiej placówki), a załatwienie sprawy online jest niemożliwe. Bez paszportu dla pani Bożeny i polskiego paszportu dla ich córki nie mogli wyjechać.
Pani konsul zapowiadała, że do nas przyjedzie i dopełnimy formalności - mówi w rozmowie z reporterką RMF FM Bożena Zazay. Jednak do takiej wizyty nigdy nie doszło - podkreśla.
Kiedy sytuacja w Afganistanie zrobiła się niebezpieczna, małżonkowie zdecydowali, że muszą jak najszybciej wracać do Polski. Jednak nie uzyskali pomocy, jakiej oczekiwali od konsulatu.
W mailu, jaki dostaliśmy, była informacja, że na razie nic nie wiadomo o ewakuacji i że mamy czekać, a jeśli czegoś się dowiedzą, to będą nas informować - opowiada pani Bożena. Więc napisałam ostrzejszego maila, a w odpowiedzi pan z konsulatu zasugerował, że powinniśmy na własną rękę spróbować przedostać się do Uzbekistanu. Wiedzieliśmy, że to niemożliwe, bo tam dwa dni wcześniej były czołgi, zamknięto bramy i nie wpuszczano nawet wysoko postawionych osób - wspomina.
Zapadła decyzja, że pani Bożena z mężem i dzieckiem jadą do Kabulu. Napisali list do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z zapytaniem, co mają robić. Dowiedzieli się, kiedy przyleci polski samolot i zapisali się na listę osób, które będą chciały nim lecieć.
Wynajęli samochód z zaprzyjaźnionym kierowcą, spakowali bagaże i wyjechali o 14:00 czasu afgańskiego, żeby po 11. godzinach dotrzeć na lotnisko. Droga była spokojna, z niewielkim ruchem. Przy wjeździe do miasta stały patrole talibów.
Pytali skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, czy po drodze nic złego się nie działo, czy nikt nas nie zaczepiał - opowiada kobieta. Kontrolowali każdy samochód, ale kiedy zobaczyli kobietę, życzyli miłego wieczoru - zaznacza.
Dotarli na lotnisko przed główne wejście. Nie zorientowali się, że powinni stawić się na lotnisku wojskowym. Pani Bożena widok, jaki zastała, zapamięta na długo.
To był koszmar - przyznaje. Pierwszy raz zobaczyłam taki tłum koczujących ludzi, kobiet z małymi dziećmi. Talibowie w ogóle nie dopuszczali ich do głównej bramy, strzelali w powietrze. Mała zaczęła płakać - wspomina.
Kobieta wystraszyła się i zadzwoniła do ambasady w New Delhi po pomoc. Nerwowo objaśniała, w jakiej znaleźli się sytuacji.
Pan z konsulatu powiedział, żebym podeszła do taliba i poprosiła, żeby mnie przepuścił - mówi wzburzona. Ja, z małym dzieckiem, do człowieka z bronią, który nikogo nie przepuszczał - podkreśla.
Dowiedzieli się, że muszą dostać się do północnej bramy. Tam czekał na nich samolot.
Był straszny tłum, przeciskałam się z córeczką do amerykańskich żołnierzy - opowiada. Pokazałam im paszport, jaki miałam. Zaczęli wołać "Polish, polish", potem "go, go". Żołnierz wyciągnął do mnie rękę, miałam iść, ale obejrzałam się, a za mną nie było męża. Nie mogłam wsiąść do tego samolotu - mówi.
Abdul Rahman, Afgańczyk mieszkający od 30. lat w Polsce, a od 19. mąż pani Bożeny, szukał w tym czasie młodego chłopaka, który stał za rodziną przez kilka godzin, a później zniknął... z ich walizką. Były w niej ważne dokumenty, m.in. akt urodzenia Aliszy, telefony i pieniądze.
Żołnierze zamknęli kolczatki, już nie zabierali ludzi. Samolot odleciał. Pani Bożena została w tłumie, z córeczką w chuście. Wyszła z tłumu talibów, szukała cienia. Mała się denerwowała.
To było straszne, upał, nie było cienia, nie było gdzie usiąść. Był tylko taki betonowy murek, ludzie siedzieli wszędzie, załatwiali tam swoje potrzeby, bo nie było na to miejsca. Siedziałam w tym smrodzie brudna, spocona, w kurzu i piachu i pomyślałam, że to straszne, być w tym wszystkim i czekać na swój los - informuje.
Czekanie trwało 15 godzin - od 2 w nocy do 17. W pewnym momencie jeden z talibów podszedł do męża pani Bożeny i zapytał, dlaczego wziął sobie Amerykankę za żonę. Kazał sobie pokazać paszport i dopiero, kiedy okazało się, że to polski dokument, przestał ich niepokoić.
Oczekiwanie przedłużało się i kobieta marzyła już tylko o tym, żeby wreszcie odpocząć. Powiedziała mężowi, żeby poszli do hotelu, ale poprosił jeszcze o pół godziny. W tym czasie przyleciał kolejny samolot, a rodzinie udało się dostać na wojskowe lotnisko.
Zgodnie z procedurami zostali przeszukani, sprawdzono, czy są na liście pasażerów, a później polecieli do Uzbekistanu. Tam zrobiono im testy na Covid-19, posadzono w samolocie, dano jeść i pić. Wrócili do domu.
Cieszymy się rodziną, mąż zaczął pracę w ogrodzie, który bardzo tego potrzebuje - mówi pani Bożena. Czeka nas wyrabianie dokumentów, nie mamy oryginałów, ale mam nadzieję, że wszystko się uda - dodaje.
Poprosiliśmy panią Bożenę o komentarz do działań polskiego konsulatu.
Chciałabym, żeby zaczęli się interesować losem ludzi, mieli trochę więcej empatii - mówi. To, że się siedzi na ciepłym stołku, z daleka od chaosu nie znaczy, że wszystko dobrze i nikt niczego nie potrzebuje. W końcu właśnie na interesowaniu się ludźmi polega ich praca - dodaje.