Zabezpieczenie i przeszukanie miejsca katastrofy prezydenckiego tupolewa jest możliwe. Na dowód przywołujemy katastrofę Casy w Mirosławcu. Tam przez kilka tygodni dokładnie przeczesywano las, by nikt nie wyniósł stamtąd żądnego fragmentu maszyny czy prywatnej rzeczy któregoś z żołnierzy.
Teren katastrofy przez wiele dni był pilnie strzeżony. Mimo mrozu całą dobę stali tam żołnierze. Sprowadzono specjalne pojazdy dowodzenia. Nawet kiedy wywieziono już rozbitą maszynę, nikt nie mógł się tam zbliżyć. Nasz dziennikarz Paweł Żuchowski wspomina, że kiedy próbował się tam dostać, zatrzymano go 300 metrów od taśm, którymi oznaczono teren katastrofy.
Po kilkunastu dniach na miejsce przyjechał zespół do spraw usuwania zniszczeń lotniskowych. Wywożono ziemię i przesiewano ją przez specjalne sita, dokładnie wybierając każdy element rozbitej maszyny. Zbierano też prywatne rzeczy ofiar katastrofy.
Teren został otwarty dopiero, gdy ponownie nawieziono ziemię. Wycięto uszkodzone drzewa. Tak naprawdę wielki plac ubitej ziemi w lesie i palące się znicze świadczyły o tym, że doszło tam do katastrofy. Nikt nie był w stanie odnaleźć najmniejszych fragmentów maszyny.