Zaledwie około 40 komputerów potrzeba, by zablokować strony internetowe Sejmu, premiera czy ministerstwa kultury. Tak przynajmniej twierdzą autorzy ataków DDoS na strony polskich instytucji publicznych. Wg nich sobotni atak na rządowe strony przeprowadzono z użyciem 41 maszyn.
Hakerzy protestujący przeciwko podpisaniu umowy ACTA łatwo skrzykują się w internecie i ustalają cele ataku. By wywołać przeciążenie serwera, wystarczy zebrać kilkadziesiąt osób. W sobotę wieczorem wystarczyło zaledwie 41 komputerów - twierdzi zastrzegający sobie anonimowość i popierający protest informatyk, z którym rozmawiał reporter RMF FM Tomasz Fenske.
Tyle maszyn wystarczy, by wytworzyć swoistą masę krytyczną ilości połączeń z komputerami rządu. W krótkim czasie generują one tysiące prób skontaktowania się z serwerami, na których znajdują się strony internetowe np. Sejmu czy premiera. Paradoksalnie sytuację pogarszają… niczego nieświadomi, zwykli obywatele. Trik polega bowiem na tym, że kiedy pojawia się informacja o zablokowaniu stron rządowych, tysiące ludzi natychmiast chcą to sprawdzić i próbują na nie wejść. W ten sposób powstaje efekt śnieżnej kuli: do, celowo wywołanej, blokady dokłada się każdy ciekawski - dodaje rozmówca naszego reportera.
Zdaniem programistów, mechanizm ataku DDoS jest doskonały w swojej prostocie, a o tym, jak trudno się przed nim obronić (nie tylko polskiemu rządowi), niech świadczą niedzielne problemy ze stroną europarlamentu czy atak na Microsoft sprzed ośmiu lat.
Hakerskie ataki na witryny polskich władz miały być protestem przeciwko planowanemu podpisaniu przez rząd międzynarodowej umowy ACTA. Największe kontrowersje wywołuje artykuł dotyczący ścigania piractwa w sieci. W sekcji 5 - zatytułowanej "Dochodzenie i egzekwowanie praw własności intelektualnej w środowisku cyfrowym" - zapisano, że władze mogą nakazać dostawcy internetu niezwłoczne ujawnienie informacji na temat abonenta, co do którego istnieje podejrzenie, że naruszył prawa autorskie i pokrewne. Warte podkreślenia jest zwłaszcza sformułowanie "istnieje podejrzenie". ACTA nie zakłada bowiem nawet, że takie podejrzenie musi być uzasadnione. To może zaś być nie tylko furtka, ale wręcz brama pozwalająca różnego rodzaju władzom na kontrolę wszystkich treści przesyłanych przez użytkowników internetu. Tym bardziej, że ACTA doprecyzowanie tego zapisu pozostawia władzom lokalnym.
Co prawda zapisy umowy mówią też, że należy zachować podstawowe zasady takie jak wolność słowa czy prawo do prywatności, ale są to sformułowania bardzo ogólne.