Jak-40, który 10 kwietnia lądował przed tupolewem na lotnisku w Smoleńsku, miał problemy z odbiorem sygnału z radiolatarni położonej kilometr od pasa - wynika ze śledztwa "Rzeczpospolitej". Informacje o kłopotach jaka potwierdziły gazecie dwa źródła: ekspert pracujący dla rządu oraz osoba w Dowództwie Sił Powietrznych.
Gazeta zastanawia się, czy na podobne przeszkody mógł natrafić Tu-154? Rządowy ekspert mówi, że rejestratory samolotu potwierdzają, że urządzenia namierzyły radiolatarnie. Nie oznacza to jednak, iż sygnał działał potem prawidłowo. Po wypadku Rosjanie dokonali oblotu lotniska, lecz bez udziału polskich specjalistów. Twierdzą, że urządzenia były w porządku. Jednak dotąd nie dostaliśmy protokołu czynności.
O kłopotach z radiolatarnią może świadczyć coś jeszcze. Kwadrans po jaku na lotnisku próbował dwa razy lądować rosyjski ił-76. Nie trafiał w pas, zbaczał w lewo. A to właśnie radiolatarnie są odpowiedzialne za pomoc w wejściu na oś drogi startowej.
Kolejna zagadka: w raporcie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) pojawia się informacja, że załoga tupolewa wyleciała z Warszawy bez danych nawigacyjnych lotniska w Smoleńsku. Kto zawinił? MAK milczy. "Rzeczpospolita" dotarła do meldunku dowódcy 36. pułku. Płk Ryszard Raczyński informuje p. o. dowódcy Sił Powietrznych, że wojskowi 18 marca za pośrednictwem polskiej ambasady prosili Rosjan o dostarczenie planów i procedur lotniska. Te, którymi dysponowali, pochodziły sprzed roku. Do dnia wylotu nie otrzymaliśmy informacji o jakichkolwiek zmianach dotyczących procedur na lotnisku Smoleńsk - melduje płk Raczyński. Źródło w Siłach Powietrznych mówi "Rzeczpospolitej", że nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi na prośbę wystosowaną 18 marca.
Pytania rodzi też praca kontrolerów lotu tuż przed katastrofą 10 kwietnia. "Rzeczpospolita" poznała fragment rozmowy polskiej maszyny z wieżą. Wynika z niego, że dramatyczna komenda "Gorizont!" wzywająca do wyrównania lotu padła najwyżej kilkanaście sekund przed wypadkiem. Samolot znajdował się już bardzo nisko.