Wielu pacjentom chorym na nowotwory grozi przerwanie leczenia - alarmują onkolodzy. Jeden z producentów wstrzymał dostawy leków niezbędnych do terapii. Ciągłości leczenia nie zapewnia też resort zdrowia. Dyrektorom szpitali ministerstwo doradza szukanie zamienników. Problem w tym, że procedura trwa, a placówki na tym stracą.
To wyrok dla pacjentów i zaniedbanie urzędników, które można określić mianem przestępstwa - mówi w rozmowie z reporterem RMF FM profesor Cezary Szczylik, szef Kliniki Onkologii wojskowego szpitala przy ulicy Szaserów w Warszawie. Komentuje w ten sposób informację o wstrzymaniu dostaw leków onkologicznych przez jednego z producentów. Problem polega na tym, że lek ten jest jedynym dostępnym na rynku specyfikiem do chemioterapii leczącej niektóre rodzaje nowotworów.
W tej jednej placówce przerwanie terapii grozi co najmniej kilkunastu pacjentom. W poniedziałek usłyszą od lekarzy: nie mamy leków, żeby walczyć o wasze życie. Na początku przyszłego tygodnia skończą się bowiem zapasy specyfików i na razie nie istnieje żaden sposób, by je zdobyć.
Tym chorym nie będę mógł podać leczenia. Wstrzymanie leczenia czy wydłużenie czasu pomiędzy chemioterapiami może wpłynąć na efektywność leczenia i zagrozić ich życiu. Chodzi o kilka grup chorych na raka. Chorzy z rakiem płuca, chorzy z nowotworami zarodkowymi. To jest problem powiedziałbym nawet tysięcy chorych w tym kraju - podkreśla profesor Szczylik.
Dlatego szef onkologii wojskowego szpitala w Warszawie nie potrafi zrozumieć, jak można było stworzyć system, w którym los chorych zależy od jednego producenta leków, a szpitale muszą walczyć, by zdobyć preparaty. Profesor Szczylik mówi o niedopełnieniu obowiązków przez urzędników i o etycznym przestępstwie.
Lekarze próbują tymczasem indywidualnie zamawiać leki u innych producentów. W tym wypadku nie da się jednak pójść do apteki i wziąć lek z półki. Procedura jest niestety skomplikowana i długotrwała, a chorzy na raka nie mogą czekać na kolejną dawkę chemioterapii. Procedura trwa osiem tygodni. Ja nie mam szansy podać temu pacjentowi leku na czas- tłumaczy profesor Szczylik.
Lekarz oskarża urzędników resortu zdrowia o zaniechanie: nie byli w stanie przewidzieć, że życie chorych na raka zależy od dostaw jednego producenta. Nie uprzedzili też lekarzy o problemie. Na moim biurku nie było ani jednego dokumentu z Ministerstwa Zdrowia, który uprzedzałby mnie o takim zagrożeniu. A tak rozumiem partnerstwo ze strony urzędnika z resortu zdrowia - dodaje szef Kliniki Onkologii szpitala przy Szaserów.
Według przedstawicieli szpitali, z którymi rozmawiała nasza reporterka Agnieszka Witkowicz, Ministerstwo Zdrowia zainteresowało się problemem dopiero w połowie marca. Wcześniej resort Bartosza Arłukowicza - mimo że miał informacje od producenta - zdawał się nie widzieć problemu.
Tymczasem szpitale już od października walczyły, by zapewnić pacjentom ciągłość leczenia. A to dramatyczna walka. Z jednej strony, to błagalne pisma do producenta o jakąkolwiek informację na temat dostępności leków - pisma, na które bardzo często nie było odpowiedzi. Z drugiej strony, to ciągłe dzwonienie do hurtowni z pytaniem o to, czy są odpowiedniki.
Od października do marca ministerstwo tylko trzy razy pomogło szpitalom, podając informację na temat tego, gdzie można kupić brakujące leki. Dopiero pod koniec marca resort przyspieszył i opublikował aż cztery komunikaty w tej sprawie w ciągu tygodnia. To wciąż jednak nie rozwiązuje problemu, bo do polecanych przez resort hurtowni zgłasza się tylu chętnych, że niektórych trzeba odprawiać z kwitkiem.
Niestety problem nie jest przejściowy. Jak ustaliła nasza reporterka, w środę szpitale dostały wreszcie od producenta list - z informacją, że 12 leków stosowanych w chemioterapii może nie być dostępnych nawet do końca roku.
Ministerstwo Zdrowia tłumaczy sprawę enigmatycznie. Według resortu, producent specyfików na raka nie wycofał się ze sprzedaży, a jedynie "zmienił proces technologiczny" produkcji leków. Żaden z urzędników nie potrafi jednak wyjaśnić, dlaczego ministerstwo nie przygotowało planu awaryjnego.
Co więcej, resort przerzuca odpowiedzialność za brak leków onkologicznych na dyrektorów szpitali. Przyznaje bowiem, że ograniczenia w dostawach konkretnych specyfików mogą potrwać jeszcze kilka miesięcy, a dyrektorom szpitali doradza biurokratyczną procedurę, by zdobyli zamienniki. Zdaniem wiceministra Jakuba Szulca, problem nie jest tak wielki, bo każdy lek ma swój odpowiednik. Za każdym jednak razem trzeba występować do ministerstwa zdrowia o zgodę na sprowadzenie preparatów w tzw. procedurze importu docelowego. Szulc zapewnia, że jego urzędnicy będą wydawać takie zgody od ręki, nawet tego samego dnia.
Jest jednak jeszcze jeden problem. NFZ sfinansuje leki z importu tylko do wysokości cen pierwotnie stosowanych preparatów. To oznacza, że za przerwę w dostawach leków zapłacą kliniki onkologiczne. Odpowiedź ministerstwa? Leki są stosunkowo tanie i nie będzie to bardzo duża strata...
Słowami wiceministra zaskoczony jest rzecznik Warmińsko-Mazurskiego Centrum Onkologii. Jak powiedział reporterowi RMF FM Andrzejowi Piedziewiczowi, do tej pory tak szybko leków nie udawało się załatwić. Przeprowadzenie procedury importu - dla każdego pacjenta z osobna - trwało przynajmniej 2-3 tygodnie, bo wniosek musiał zyskać najpierw akceptację Wojewódzkiego Konsultanta w dziedzinie Onkologii, a później - właśnie Ministerstwa Zdrowia.
We Wrocławiu na oddziale onkologicznym Szpitala Wojskowego kończą się już zapasy Cispaltiny - leku podawanego na przykład chorym na raka płuc. Placówka ma już jedynie 20 ampułek, zarezerwowanych dla jednego pacjenta.