Były prezydent Świętochłowic Eugeniusz M. został prawomocnie już skazany za korupcję w czasach, gdy pełnił urząd. Sąd Okręgowy w Katowicach utrzymał orzeczenie mikołowskiego sądu rejonowego. Poza byłym prezydentem miasta wyroki skazujące usłyszeli również jego dawni współpracownicy.
Według ustaleń prokuratury i sądu oskarżeni domagali się i przyjmowali łapówki obiecując korzystne decyzje, a także wymuszali pieniądze od pracowników magistratu i miejskich spółek. Chodziło o pieniądze, a nie o jakieś polityczne rozgrywki - powiedział przewodniczący składu orzekającego sędzia Marcin Schmidt, odnosząc się w ten sposób do twierdzeń obrony, według których oskarżeni zostali pomówieni.
Wiosną 2015 r. Sąd Rejonowy w Mikołowie skazał M. na dwa lata i 10 miesięcy pozbawienia wolności - bez zawieszenia - zaliczając mu na poczet kary siedem miesięcy aresztu. Został uznany za winnego popełnienia czterech z sześciu zarzucanych mu aktem oskarżenia czynów, w tym wszystkich korupcyjnych. Poza karą więzienia sąd orzekł też wobec niego przepadek 100 tys. zł pochodzących z przestępstwa oraz zakazał mu sprawowania funkcji w samorządzie i administracji państwowej na pięć lat.
Proces przed sądem rejonowym ruszył w grudniu 2011 r. Razem z M., wybranym na prezydenta w 2002 r., na ławie oskarżonych zasiadły cztery inne osoby, w tym jego matka (została prawomocnie uniewinniona) i współpracownicy z magistratu. Nie przyznawali się do winy. B. prezydent na początku procesu przekonywał, że zarzuty były oparte na pomówieniach. Określił je jako absurdalne i bulwersujące.
Jeden z nich dotyczył żądania i przyjęcia w pierwszej połowie 2008 r. 50 tys. zł łapówki w zamian za obietnicę podjęcia dla pewnej osoby korzystnych decyzji administracyjnych. Od maja do lipca 2009, działając razem z sekretarz miasta Jolantą S.-K., prezydent miał zażądać od Piotra B. 100 tys. zł i przyjąć od niego 25 tys. zł. W lipcu 2009 Moś miał przyjąć od Piotra B. 5 tys. zł.
Innym razem prezydent i sekretarz mieli żądać od Gerarda G. kwoty "równoważnej 15-krotności 40 proc. miesięcznego wynagrodzenia brutto", osiąganego przez niego z tytułu zatrudnienia na stanowisku wiceprezesa Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Mieszkaniowej. W tym przypadku urzędnicy - zdaniem prokuratury i sądu - przyjęli 70 tys. zł. W przekazaniu pieniędzy z łapówek pośredniczyła sekretarz miasta Jolanta S.-K.
W procesie odpowiadał także m.in. b. wiceprezydent Świętochłowic Czesław Ch. - za to, że od dwóch pracownic magistratu żądał jednej trzeciej pieniędzy, jakie zarobiły za prace wykonane na podstawie zlecenia wojewody śląskiego. Sąd skazał go na rok więzienia w zawieszeniu i grzywnę. Wyrok 1,5 roku więzienia w zawieszeniu usłyszała Jolanta S.-K. Jej także wymierzył karę grzywny. Ta oskarżona nie odwoływała się od wyroku, orzeczenie już wcześniej się uprawomocniło.
Prokuratura oskarżyła także Jerzego L., b. członka zarządu Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Świętochłowicach. Zarzuciła mu, że w 2009 r. nakłaniał prezesa MPGK Piotra B. do wręczenia prezydentowi kwoty równej jednej trzeciej premii przyznanej mu za 2008 r. przez radę nadzorczą przedsiębiorstwa. L. został skazany na rok więzienia w zawieszeniu i grzywnę.
Po zapoznaniu się pisemnym uzasadnieniem prokuratura zdecydowała, że nie będzie składała apelacji od wyroku sądu rejonowego. Zaskarżyła go tylko obrona. Adwokat b. prezydenta Jerzy Zaleski domagał się powtórzenia procesu. Przekonywał w piątek, że sąd I instancji był źle obsadzony, co jest tzw. bezwzględną przesłanką odwoławczą. Chodzi o to, że sędzia prowadzący sprawę przed sądem rejonowym awansował do sądu okręgowego, jednak przez kilka dni nie miał formalnej delegacji do orzekania przed sądem rejonowym. Sędzia Schmidt w ustnym uzasadnieniu zaznaczył, że sędzia orzekający w I instancji w czasie gdy nie miał delegacji nie wykonywał żadnych czynności związanych z tą sprawą, więc o złej obsadzie składu orzekającego nie może być w tym przypadku mowy.
W piątek, tuż przed ogłoszeniem wyroku, b. prezydent podkreślił, że walczy nie tylko o uniewinnienie, ale przede wszystkim o odzyskanie dobrego imienia. Oświadczył, że zawsze był bezpartyjny i starał się służyć mieszkańcom; przekonywał, że padł ofiarą przeciwników politycznych. Czuję się skrzywdzony całą tą sytuacją - powiedział. Po ogłoszeniu wyroku nie chciał rozmawiać z dziennikarzami.