Poniżej przypominamy ostatni wywiad, jakiego Andrzej Wajda udzielił naszej dziennikarce Katarzynie Sobiechowskiej-Szuchcie. Było to niespełna miesiąc przed śmiercią wybitnego reżysera.

Umówiliśmy się na rozmowę w Willi Struvego w Warszawie. Mało kto wie o istnieniu tego cudem uratowanego przed zburzeniem zabytku. Dziś ze wszystkich stron zasłaniają go socrealistyczne budynki przy Placu Konstytucji i mieści się tam zaprzyjaźnione z Andrzejem Wajdą Akson Studio. W styczniu do kin wejdzie nowy film pana Andrzeja "Powidoki". Opowieść o tym, jak komunistyczna władza zniszczyła niepokornego człowieka. Historia malarza Władysława Strzemińskiego, związanego z awangardą dwudziestolecia międzywojennego w Polsce. Wajda od razu wiedział, że zagra go Bogusław Linda. "Jeżeli istnieje jakiś moment "natchnienia" w pracy reżysera filmowego, to właśnie to jest ten moment" - mówi w RMF FM Andrzej Wajda.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM: Dotarły do pana dobre wieści po światowej premierze filmu w Toronto? Tam były owacje na stojąco

Andrzej Wajda: To zawsze jest trudna decyzja od jakiego festiwalu, w jakim miejscu rozpocząć dystrybucję polskiego filmu, bo ten początek ma wielki wpływ na to, co będzie dalej. Ucieszyłem się ogromnie. Film został przyjęty ze zrozumieniem, co nie jest łatwe, bo mamy tu lata 50' i wydawało się, że tu jest taki wewnętrzny polski problem. Ale okazuje się, że jednak nie. I kreacja, bo tak śmiało mogę powiedzieć, Bogusława Lindy i scenariusz dały szansę, żeby to nie był film polityczny, tylko film...

O artyście? O człowieku?

O człowieku. Córka, która przychodzi do niego nie może się zdecydować czy ma mieszkać z ojcem czy ma mieszkać w domu dziecka, bo jej matka w międzyczasie umiera. Te wszystkie dramatyczne sytuacje okazały się być zagrane przez Bogusław Lindę i zrobione tak, że one trafiły do widzów i były zdecydowanie czytelne, a nawet więcej - w jakiś sposób dotykające i przejmujące

Za nami premiera w Toronto, ale film rusza w świat. Wypłynął na różne festiwale na całym świecie, na wszystkich kontynentach - Rio, Busan, Azja, Ameryka, za chwilę też europejska premiera na festiwalu w Rzymie, pokaz specjalny na zaczynającym się festiwalu w Gdyni. To też chyba spore emocje dla pana, jak ten film zostanie dalej przyjęty

Oczywiście. Ale muszę powiedzieć, że to Toronto budzi moje nadzieje. Większe niż myślałem, bo początkowo wydawało się, że skoro to film o sztuce, a zwłaszcza o takim artyście jak Strzemiński, nie wszystkim znanej, sztuce bardzo szczególnej... Awangarda. Praca i uświadomienie Strzemińskiego zaczyna się przecież wśród wielkich artystów rosyjskich w Związku Radzieckim, który później go opuścili i przenieśli się do Europy. Strzemiński również. Przeniósł się Łodzi i ma wielką zasługę, bo stworzył tam trzecie na świecie Muzeum Sztuki Nowoczesnej. On nie tylko był malarzem, ale równocześnie człowiekiem, który miał świadomość obowiązków społecznych.

Mieli panowie okazję spotkać się w Łodzi? Bo był taki momenty, gdy byłoby to możliwe..

Mam już wielkie doświadczenie w tego rodzaju filmach i nie chciałem, żeby to były obrazy gdzieś  oddalone. Wolałem, żeby informacje na ten temat pojawiły się w ograniczonym okresie, w którym dzieje się ten film. I on się dzieje pomiędzy bardzo ważną datą, to 1948 rok, gdy następuje zjednoczenie partii i zaczyna się w Polsce stalinizm. A kończy się w 1952 roku, kiedy Strzemiński umiera. To są te najgorsze lata, jakie pamiętamy. Nacisku, socrealizmu, tego, że władza, partia chciała wprowadzić sztukę radziecką, tą "rewolucyjną". I po drodze - Strzemiński był najbardziej nieprzejednanym artystą.

Pada w tym filmie i to dwa razy zdanie ubeka skierowane do Strzemińskiego - "Panie Strzemiński, pan stoi na rozstaju dróg, pan nie może tu stać. Proszę powiedzieć którą drogą pan pójdzie". A Strzemiński za każdym razem odpowiada, że pójdzie swoją drogą. I to jest absolutna kwintesencja tej postaci

Tak. Miałem świadomość, że tak właśnie trzeba go przedstawić. Że to nie mogą być sceny efektowne, że to nie mogą być sceny rozdzierające. Życie w takim systemie wymagało odwagi wewnętrznej, tego silnego charakteru. To nie było tak, że wtedy sprawa przenosiła się do prasy, do radia. Artyści walczyli z tym systemem osobiście, każdy walczył sam. Nie było żadnych szans, żeby ci, którzy nie godzili się z systemem robili to razem, nie było szansy, by dać im głos, żeby dać głos grupie. Albo się kryli i oddali się od rzeczywistości. A Strzemiński tego nie robił, stał stale przy tym samym swoim stanowisku i wydawało mi się, że takiego artystę trzeba pokazać.

Dziennikarz "Hollywood Reporter" w recenzji napisał, że pana nowy film jest jak list miłosny jednego artysty-dysydenta do drugiego artysty-dysydenta

To jest bardzo pięknie powiedziane. I cieszę się, że to dostrzegł. Ja mam swoje doświadczenie, choć zupełnie inne. Zacząłem pracować w kinie, kiedy te najgorsze lata były już za nami i zbliżał się 1956 rok. On dał nam - Polskiej Szkole Filmowej, polskiej kinematografii - możliwość zrobienia filmów, które zostały pokazane potem na świecie. I zaistnieliśmy. Dzięki temu polskie kino zaistniało. Te lata, najgorsze, ja spędziłem w szkole filmowej. Szkoła była swojego rodzaju azylem. Od rana do nocy oglądaliśmy filmy. Kiedy miałem je zobaczyć, jak nie tam? Wcześniej nie było żadnych szans. W czasie okupacji nikt nie chodził do kina. W czasie wojny ani razu nie byłem w kinie. Oglądając te filmy w szkole oddaliśmy się od rzeczywistości i zagłębialiśmy się w przeszłości kina. I w filmach, które do nas dochodziły, czyli z włoskiego neorealizmu.

Strzemiński mówi w tym filmie do zakochanej w nim studentki "W miłości i w sztuce można dać drugiemu człowiekowi tylko to, co się ma". Co takiego miał Strzemiński, że dziś wielu myśli o nim jako o charyzmatycznym, wybitnym artyście?

Przede wszystkim malował tak konsekwentnie i tak konsekwentnie szukał swojej odrębności. Jest artystą o bardzo wyraźnym obliczu. Potrafił nie tylko coś dać, coś pokazać, ale tez potrafił to obronić. W tamtym czasie literatura była w trudnej sytuacji, artyści byli w trudnej sytuacji. Było za to poczucie, że to jest przejściowe. Dlaczego? Nie wiem. Ale czekaliśmy. I wiedzieliśmy, że tak dalej być nie może. I że musi nastąpić jakieś zelżenie tego systemu. No i doczekaliśmy się. Ja na przykład doczekałem się tego, że mogłem zrobić taki film jak "Popiół i diament", co było przedtem niewyobrażalne. A potem, po latach, że mogłem zrobić taki film jak "Człowiek z marmuru". Nie można było nie obserwować tego systemu. Oddalić się i wrócić w momencie, gdy będzie już inna sytuacja. My swoimi filmami, malarze - obrazami, pisarze literaturą przekształcaliśmy rzeczywistość. Bez tego sztuka nie szłaby w stronę większej swobody twórczej, niezależności i możliwości powiedzenia tego, co dawniej było absolutnie zabronione

Bogusław Linda jest w tym filmie fizycznie podobny do Władysława Strzemińskiego, ale też ma taką niezwykłą charyzmę jako artysta. Od razu pan wiedział, że to on go zagra? 

Tak. Powiem pani szczerze. Jeżeli istnieje jakiś moment "natchnienia" w pracy reżysera filmowego, to właśnie to jest ten moment. Można powiedzieć "grał inne role, to nie jest jego świat". I właśnie dlatego, że to nie jest jego świat zrozumiałem, że on będzie poruszał się w tym świecie z o wiele większą świadomością. Przenosząc się do innego rodzaju filmu musiał obudzić to, o czym może sam nie wiedział, nie miał świadomości, że w nim jest. I jeśli taki proces następuje, to taki proces fotografuje się na ekranie. To płynie z większej głębi. Początkowo patrzyłem na Bogusława Lindę na planie i zastanawiałem się, czy on nie jest przypadkiem zbyt zgaszony, zbyt zredukowany w swojej ekspresji aktorskiej. Ale z dnia na dzień obserwowałem, jak budziła się w nim ta postać Strzemińskiego. I dowiem się czegoś od niego, a nie tylko on ode mnie

Niebawem pana nowy film będzie mogła zobaczyć publiczność w Polsce. Pamiętam nasze spotkanie w Cannes, gdy na festiwalu odbyła się uroczysta premiera po latach filmu "Kanał", żartował pan wtedy w wywiadzie, że "zanim się człowiek nie obejrzy, już zrobił 50 filmów". Mięło trochę czasu, pan zdążył zrobić kolejne filmy, skąd pan ma tyle siły i energii, pan jest w ciągłym procesie twórczym...

(śmiech) To pochwalę się jeszcze, że niezależnie od tych filmów, które zrobiłem, mam jeszcze w moim archiwum 100-120 a może więcej projektów niezrealizowanych. Ale tylko tak postępując można było robić filmy, bo był taki moment, że udawało się robić film "Człowiek z marmuru", a były takie chwile w kinematografii, że trzeba było robić "Brzezinę" czy "Panny z Wilka". To przejście nie było łatwe. Robiłem jakiś film polityczny, który zawsze ma energię, siłę i musi mieć "nadwyrazistość". I myślałem, co ja tu robię, miedzy tymi "Pannami". Ale tylko tym sposobem mogłem być reżyserem. Lubię robić kino, po prostu. I żeby uprawiać ten zawód szukałem dla siebie takich sytuacji, w których mogę robić różne filmy.

Świętujemy w tym roku pana 90. urodziny. Również na festiwalu w Gdyni tak będzie. Wszyscy składają panu życzenia. Nie jest pan już trochę tym zmęczony, że każdy robi urodziny Andrzeja Wajdy?

Dla mnie to jest wielka radość. Nigdy nie przypuszczałem, że mnie się uda. W czasie wojny nieustannie, o krok byłem od śmierci. A gdy wyszedłem z wojny, miałem świadomość, że trzeba zrealizować wszystko, co można zrealizować. Drugiego życia się nie dostaje.

Czego panu zatem życzyć?

Zdrowia. Siły. Tego, żebym mógł zrobić jeszcze jeden film. Chciałbym bardzo.