„Tu nie da się wytrzymać, boimy się o swoje zdrowie” – tak mówią mieszkańcy Czołówka niedaleko Włocławka, którzy od kilku lat żyją na bombie ekologicznej. Płot w płot sąsiadują z niezabezpieczonym składem groźnych substancji chemicznych. To kilkaset ton odpadów, z którymi nikt nie może – lub nie chce - nic zrobić.
Składowisko to trzy duże rozpadające się budynki. Wokół dziurawe ogrodzenie, drzewa i chaszcze, których od lat nikt nie ścinał. Bo od lat magazyn jest właściwie opuszczony. Firma, która przywiozła tutaj setki ton groźnych odpadów, wyparowała i zostawiła za sobą niebezpieczny bałagan.
Zaraz obok magazynu stoją domy jednorodzinne, a także stary dworek, w którym skromnie mieszka kilkanaście rodzin. Tuż przy płocie składowiska jest kilka hektarów ziemi, na której siano między innymi pszenicę, cebulę czy kukurydzę.
Tu unosi się taki fetor, że trudno wytrzymać - mówi jeden z mieszkańców Czołówka, rezydent domu kilkadziesiąt metrów od trzech zarośniętych budynków. Faktycznie, intensywny zapach jest wyczuwalny nawet w deszczowy, jesienny dzień. Jak przekonują mieszkańcy, gdy tylko robi się cieplej i bardziej sucho - ten zapach przeradza się w duszący smród.
Gryzący w gardło fetor to jedno - mieszkańcy dodają, że po prostu boją się o swoje zdrowie. Jest strach, że coś się stanie, że to się zapali i będziemy musieli uciekać przed trującym dymem - mówią.
Protestowaliśmy, ale nie mieliśmy nic do powiedzenia - mówią nam mieszkańcy.
Przez ogrodzenie otaczające trzy budynki bez problemu można przejść i zajrzeć do magazynów przez szczelinę w drzwiach. W środku znajdują się stosy niebezpiecznych odpadów sięgające sufitu. Na długiej liście substancji są tworzywa sztuczne, odpady palne i tajemnicze paliwa alternatywne. Wszystko to - zgodnie z dokumentami - może być składowane przez najwyżej rok.
Władze samorządowe próbowały zmusić firmę, odpowiedzialną za powstanie składowiska, do posprzątania toksycznych odpadów. Najpierw firmie cofnięto wydane wcześniej pozwolenie - to jednak niewiele dało, bo setki ton szkodliwych śmieci już znalazły się w miejscowości.
Gdy kontakt z firmą się urwał, podjęto kroki prawne. Wszczęliśmy procedury egzekucyjne, ale wszystkie trzy postępowania nie przyniosły żadnego skutku, łącznie z procedurą ściągnięcia przez urząd skarbowi i komornika - mówił Sławomir Staniszewski, wicestarosta Radziejowski. Jak dodawał, w toku postępowań okazało się, że przedsiębiorstwo nie ma środków na pokrycie tych nieczystości i sprawa utknęła w martwym punkcie.
Po tylu latach różnych prób doszedłem do starej prawdy "umiesz liczyć - licz na siebie" - to słowa Marka Szuszmana wójta gminy Radziejów. Jak mówił, będzie próbował odzyskać dokumenty inwentaryzacyjne, by określić co tak naprawdę znajduje się w składowisku, oraz znaleźć środki na ekspertyzę, dokumentację i wreszcie likwidację składowiska.
Skąd wziąć pieniądze? Na pewno nie z gminnej kasy. Gmina, która ma 10 milionowy roczny budżet, nie może przeznaczyć na likwidację 5 milionów, to jest dla nas po prostu niewykonalne - mówi Szuszman. Zapowiada, że będzie szukał sponsorów.
Zarówno gmina, jak i powiat radziejowski starały się o pieniądze np. w ministerstwie środowiska, ale odbiły się od ściany. Będziemy próbować dalej - kwitują samorządowcy.
Wiele wskazuje na to, że firma odpowiedzialna za całe zamieszanie w Czołówku zorganizowała też podobne magazyny niebezpiecznych odpadów w innych miejscach w kraju.
W samym kujawsko-pomorskiem maja być jeszcze co najmniej 3 takie punkty. Zagłębiając się w sprawę dowiedzieliśmy się, że firma działała na szerszą skalę. W naszym województwie w sumie 4 powiaty zostały w ten sam sposób pokrzywdzone, 4 magazyny są zapełnione - opisuje Sławomir Staniszewski.
Sprawa trafiła też do prokuratury - w imieniu mieszkańców będziemy pytać o nią zarówno śledczych, jak i urzędników z ministerstwa środowiska.
(mal)