Fałszywy alarm SOS i prawdziwa akcja ratunkowa z udziałem helikoptera Marynarki Wojennej. Wszystko przez rozbieraną na złomowisku radioboję, czyli sprzęt montowany między innymi w samolotach wysyłający sygnał, gdy dojdzie do katastrofy.
Choć radioboja powinna być nieaktywna, sygnał z okolic Lęborka na Pomorzu odebrano w Rosji i Kanadzie i przekazano do Warszawy. Do akcji natychmiast wkroczył śmigłowiec "Anakonda". Zaangażowano także policję.
Stwierdzono, że w Polsce doszło do wypadku lotniczego, dlatego nadano sygnał SOS. Okazało się jednak, że wszystkiemu winna jest radioboja, którą właśnie demontowano na lokalnym złomowisku.
Takie urządzenia nadają sygnał, gdy dochodzi do katastrofy morskiej, gdy dochodzi do wypadku lotniczego. Psikus, ale niestety załoga śmigłowca musiała startować, żeby wyjaśnić taką sprawę - tłumaczył komandor podporucznik Piotr Adamczak z biura prasowego Marynarki Wojennej.
Braliśmy złom z Dalmoru. W tych różnych skrzyniach były różne urządzenia. Nikt nam nie powiedział, że może być taka niespodzianka - dziwił się pan Tadeusz Jesień, właściciel złomowiska pod Lęborkiem.
W zeszłym tygodniu dawne Państwowe Przedsiębiorstwo Połowów Dalekomorskich oddało na złomowisko prawie 3 tony starego sprzętu. Sygnał SOS wysyłały jeszcze inne radioboje. Tym razem nie skorzystano jednak z pomocy śmigłowca. Demontażem nadajników zajęli się policjanci.
Tomasz Dybek, dyrektor DKP Dalmor sp. z o. o. potwierdził, że firma opróżniała stare magazyny. Nie ma jednak pojęcia, dlaczego radioboje zadziałały. Jak mówi, sprzęt przez wiele lat zalegał w magazynach, ale wszystkie radioboje zostały wyrejestrowane z systemu.
Wiemy, że zostało ona zarejestrowana w USA, i wyrejestrowana w USA. Teoretycznie była ona już nieaktywna - mówił Piotr Adamczak, z biura prasowego Marynarki Wojennej.