To nie był atak terrorystyczny - uznał wczoraj Biały Dom. W sobotę wahadłowiec rozpadł się blisko 60 km nad Ziemią. Załoga składała się z sześciorga Amerykanów, w tym urodzonej w Indiach kobiety i pierwszego w historii lotów kosmicznych Izraelczyka.
Najprawdopodobniej przyczyną katastrofy była usterka techniczna. Śledztwo w tej sprawie postępuje powoli, jednak każdy dzień zbliża do rozwiązania tragicznej zagadki - tłumaczył w Centrum Kosmicznym imienia Johnsona w Houston szef programu wahadłowców Ron Dittemore.
Powtórzył, że na krótko przed eksplozją pojawiły się niepokojące oznaki, jak nagłe przerwanie pracy czujnika temperatury w komorze podwozia, sygnały odpadnięcia jednej z płytek pokrywających kadłub promu, gwałtownego przegrzania statku po lewej stronie oraz oporu w lewym skrzydle.
Dittmore podkreślił jednak, że odpadnięcie tylko jednej płytki nie powinno spowodować załamania się całej struktury wahadłowca. Dlatego komisje badające przyczyny wypadku "nie koncentrują się tylko na płytkach". Do czasu wyjaśnienia powodów katastrofy NASA wstrzymała program lotów kosmicznych.
Columbia wracała na Ziemię po 16 dniach kosmicznej misji. Astronauci przeprowadzili ponad 80 doświadczeń naukowych. Gdy w sobotę o godzinie 15. czasu polskiego wahadłowiec wchodził w atmosferę, wszyscy spodziewali się rutynowego lądowania na przylądku Canaveral. Nawet gdy kontrola lotu straciła łączność z promem, nikt nie podejrzewał najgorszego - zaniki sygnału radiowego zdarzały się już wcześniej.
Wypadek Columbii jest drugą katastrofą amerykańskiego wahadłowca. 28 stycznia 1986 roku Challenger z siedmioma członkami załogi na pokładzie eksplodował w powietrzu w 73 sekundy po starcie.
08:00